Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Dyskretny urok rodem z brytyjskich salonów arystokracji

Rozgrywany po raz 125. wielkoszlemowy turniej na trawiastych kortach w Wimbledonie (z pulą nagród 14,6 mln funtów) to nie tylko wciąż otwarta księga historii tenisa w najczystszej formie. To również godny pozazdroszczenia szyk i elegancja w każdym calu.

Każdy kibic tenisa powinien podczas wizyty na kortach położonych przy Church Road odwiedzić choć raz Museum Lawn Tennis. W jego gablotach można obejrzeć wszystko, co jest związane z białym sportem: od strojów, przez dawne drewniane rakiety, zdjęcia, a także fragmenty stuletnich kronik klubowych i turniejowych.

Zarówno w muzeum, jak i tuż przed bramami The All England Lawn Tennis and Croquet Club, można się natknąć na przejawy klasycznej angielskiej uprzejmości, a także kultury, celebry i przywiązania do tradycji. Ta niecodzienna mieszanka przywodzi wspomnienia czasów wielkiego Imperium Brytyjskiego, którego kolonie były rozsiane po całym świecie.

Istotę niecodziennych nawyków dobrze obrazuje anegdota o brytyjskim arystokracie dryfującym na tratwie po oceanie. Wyjmuje on z kieszeni fraka scyzoryk podczas ataku rekina, który zdziwiony pyta: "sir, jak to gentleman z nożem do ryby?". Ten, z wyraźnym zawstydzeniem, odpowiada "najmocniej proszę o wybaczenie, ale niestety nie mam przy sobie widelca".

Już przy wyjściu ze stacji metra Southfields można się natknąć na panów ubranych w smokingi. W ręku trzymają tabliczki z logiem The Championships i chętnie wskazują kierunek na korty. Jednocześnie oferują alternatywę dla 20-minutowego szybkiego spaceru w postaci kursu słynnym czerwonym autobusem piętrowym za dwa funty, albo jazdę nie mniej znaną londyńską taksówką.

Idąc wzdłuż Church Road, już w połowie drogi można się natknąć na sędziwych członków The All England Lawn Tennis Club. Pracują społecznie, jako Honorowi Stewardzi, ubrani w marynarki klubowe, ze słomkowymi kapeluszami na głowach i wsparci na długich parasolach. Pomagają się odnaleźć zagubionym nieco kibicom. Kierują ich do właściwych wejść, a na samym obiekcie informują, gdzie znajduje się dany kort i kto na nim aktualnie gra. Czasem nawet znają obecny wynik meczu, albo potrafią przestrzec, że za kwadrans spadnie deszcz.

Również pracownicy firmy ochroniarskiej pilnującej pomieszczeń klubowych, dostępu do player's lounge czy strefy VIP, wyróżniają się gustownie skrojonymi granatowymi mundurami, zielono-fioletowymi krawatami (również panie) i czapkami z wojskowym toczkiem. To oni odprowadzają tenisistów i tenisistki na korty, uprzejmie przepraszając za zamieszanie i prosząc o ustąpienie miejsca w ciasnych alejkach dla uczestników najstarszej imprezy sportowej na świecie.

Podczas 125. edycji ten idylliczny wizerunek turnieju zakłóciły na krótko pretensje Sereny Williams. Amerykanka, która nie obroniła tytułu wywalczonego przed rokiem, obraziła się, że zamiast grać na jednym z dwóch największych stadionów, zmuszona była się "przeciskać w tłumie na jakiś mały boczny kort". Chodziło jej o Kort Numer 2., trzecią co do wielkości arenę, która okazała się zbyt skromna dla ambicji byłej liderki rankingu WTA Tour.

"The Guardian" skomentował jej złośliwe uwagi stosownym komentarzem: "To tylko dowód, że amerykańska kolonia przedwcześnie postanowiła się uwolnić spod jurysdykcji i obyczajów Korony Brytyjskiej". W sumie trudno zrozumieć pretensje Amerykanki, która w wyniku rocznej przerwy w grze, spowodowanej problemami zdrowotnymi, spadła w rankingu na 25. miejsce. Tym bardziej, że w uznaniu czterech jej wimbledońskich triumfów (2002-03 i 2009-10), organizatorzy rozstawili ją z numerem siódmym.
Tym razem odpadła w 1/8 finału, być może - jak określił "The Daily Telegraph" - na znak protestu przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu".


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama