Krainy Aussi i Kiwi są bowiem „europejską” wyspą na azjatyckiej przestrzeni kulturowej. Wszyscy ich sąsiedzi to kraje o całkowicie odmiennej historii i tradycjach. Do tego Australia jest łakomym kąskiem. Stosunkowo niewielka populacja żyje z wydobycia zasobów naturalnych, których na tym kontynencie nie brakuje. Jest tam miedź, jest węgiel, jest złoto – właściwie łatwiej byłoby wyliczyć czego Australia nie posiada, niż to co posiada. Gdy chodzi o to ostatnio problemem wydaje się być jedynie żywność. Kontynent jest bowiem niewystarczalny pod tym względem i jedzenie importuje.
Mówiąc krótko: ich kopalnie zaopatrują chińskie i amerykańskie huty, a strumień pieniędzy, który tam wraca z nadwyżką wystarcza, by 24 milionowej populacji zapewnić jakość życia, którą zalicza się do najwyższych na świecie. Jednocześnie najbliższym sąsiadem Australii jest Indonezja. Kraj, który już dziś ma mniej więcej 250 milionów obywateli – mniej więcej, bo przybywa ich w tempie przypominającym Chiny sprzed wprowadzenia polityki jednego dziecka. Prognozy mówią, że jeszcze kilka dziesiątków lat i przegoni pod tym względem USA, stając się trzecim najludniejszym krajem świata. Jest to jednocześnie państwo, które do niedawna było rządzone przez wojskową juntę, która nie cofała się przed zabijaniem sąsiadów – można to zobaczyć w filmie dokumentalnym The Act of Killing, gdzie członkowie bojówek dyktatora Suharto, bez okazania choćby odrobiny skruchy, przed kamerą pokazują jak mordowali komunistów i ich dzieci.
Rozsądek każe Australijczykom – choć rzadko mówią o tym głośno – przewidywać, że wcześniej lub później może dojść do tego, że Indonezja „eksploduje” i poszuka przestrzeni życiowej dla swoich ludzi. Tę najłatwiej dostrzec u bogatego sąsiada, który jest do tego sąsiadem o wielokrotnie niższym potencjale ludnościowym i ma kopalnie, które można przejąć. - Wielu Australijczyków doszło do wniosku, że ich kraj mierzy się z poważnym niebezpieczeństwem tego, że w porównaniu z azjatyckimi sąsiadami ma bardzo niewielką populację. I że wcześniej lub później stanie się celem, jeżeli szybko nie wypełni wolnego miejsca – pisał Jared Diamond w „Upadku”.
Imigrant z Europy mile widziany
A jak wypełnić wolne miejsce? Odpowiedź jest tylko jedna: imigracja. Dlatego australijscy politycy, niewiele jest takich krajów na świecie, co i rusz ogłaszają kolejne plany „Wielkiej Australii”, która ma być wielka, bo jej ludność w ciągu 30 lat ma ulec podwojeniu. Dzięki przybyszom – oczywiście. Spór dotyczy tam bowiem nie tego, czy przyjmować nowych ludzi, ale jak to robić i czy wyznaczać sobie cele, czy po prostu przyjmować wszystkich, których da się przyjąć. Tutaj pojawia się jednak jeszcze kwestia, o której mówi się rzadko, a która dla Europejczyków myślących o emigracji do Australii jest bardzo istotna. Choć niewidoczna.
Otóż w Kraju Kangurów najłatwiej o imigrantów z Azji. Widać to zresztą w statystykach, gdzie za Wielką Brytanią widać Chiny, Indie, Filipiny i Wietnam, a między nimi są jeszcze Włochy. Tymczasem władze planujące imigrację obawiają się, by otwarcie na przybyszów nie zmieniło „brytyjskiego”, a przynajmniej europejskiego charakteru kraju. Dlatego trwają próby takiego prowadzenia polityki imigracyjnej, by na kontynent ściągać jak najwięcej ludzi ze Starego Świata, by kultura australijska nie rozpłynęła się w azjatyckiej. Politycy – mówiąc krótko – nie chcą wylać dziecka z kąpielą i przygotowując się do konfliktu z Azjatami, nie chcą stać się Azją, co zresztą Samuel Huntington wieszczył im dawno temu i choć był wówczas wyśmiewany, to warto przypomnieć, że ironiczne uśmieszki towarzyszyły wówczas też jego prognozie rozpadu Ukrainy.
Druga Grecja?
Dlatego imigracja do Australii może być łatwiejsza niż się z pozoru wydaje, a i z pozoru specjalnie trudna nie jest – wystarczy znać język i mieć w ręce potrzebny fach lub dobre wykształcenie. Inną sprawą jest, czy warto? Bo choć kraj kangurów dziś oferuje bardzo wysoki standard życia, to pojawiają się ostatnio głosy, że już wkrótce może stać się drugą Grecją. Kraj może stać się ofiarą tego, co wcześniej zapewniło mu nieprawdopodobny sukces – bogactwa surowców.
65 proc. obrotów handlowych Australii to surowce. A bliskość Chin zapewniała, że nawet kryzys światowy dotąd obchodził Aussis bokiem. Wszystko dlatego, że bokiem obszedł też Państwo Środka, którego gospodarka cały czas rosła i cały czas potrzebowała importu z Kraju Kangurów. Do niedawna, bo Pekin też właśnie złapał zadyszkę i ogranicza zakupy. Zmniejszony popyt wpłynął na ceny, co – nawiasem mówiąc - odczuło też polskie górnictwo i te w porównaniu ze szczytem spadły do mniej więcej 1/3 (przynajmniej w wypadku węgla oraz rud żelaza).
W kopalniach już zaczęły się cięcia, a skalę problemu obrazuje to, jak stopniał majątek najbogatszej kobiety w kraju Giny Reinhart, której cała rodzina żyje z wydobycia. Trzy lata temu była „warta” 30 mld dolarów amerykańskich. Dziś jest ich 11. Pani Reinhart sobie oczywiście poradzi, ale spadające zyski wcześniej lub później przełożą się na pensje, a Australijczycy przyzwyczaili się do ich określonego poziomu. Niższe pensje to też niższa konsumpcja, itd... więc może być różnie.
Ale nie trzeba się poddawać czarnowidztwu, bo zmiany cen na rynkach surowców to rzecz normalna, a biorąc pod uwagę poziom australijskich zasobów, wystarczy niewielkie odbicie, by sprawy wróciły do normy, do której ludzie są tam przyzwyczajeni.
To co? Australia?
Napisz komentarz
Komentarze