W połowie lat 50. zaczęły powstawać pierwsze teatry studenckie. I to wtedy zaczęło się pana teatralne życie?
To prawda. W Stodole, uczelnianym klubie Politechniki Warszawskiej, zacząłem bywać jako student. Nie mogłem wtedy przypuszczać, że ten klub – i moja w nim częsta obecność – po roku zmienią całe moje życie. I to na zawsze. Ja już długo przedtem próbowałem studiów na wielu uczelniach, wciąż szukając tej, która mi się spodoba i którą skończę.
Znalazł pan?
I tak, i nie. Tak, bo po latach studiów na Politechnice i na SGGW, po próbach dostania się na Uniwersytet Warszawski i do Studium Nauczycielskiego oraz po rocznej pracy w zakładach 22 Lipca (dawniej E. Wedel) wreszcie trafiłem na wydział aktorski warszawskiej PWST. Ale po dwóch latach mnie wyrzucono.
Lubił pan życie studenckie bardziej niż inni żacy i dłużej niż oni żył jak student.
Niech pani nie żartuje. Czasami to było dla mnie wręcz dramatyczne. A czy ja lubiłem takie życie? Byłem pewnie leniwy i mentalnie nieprzygotowany do jakichkolwiek studiów. Ale trochę jak student to ja żyję przez cały czas, aż do dziś.
Spotykamy się nawet w studenckiej kawiarni. Pan nadal czuje się studentem?
Jak powiedziałem, w pewnym sensie tak. Być studentem to być trochę takim poszukującym własnej drogi. Przynajmniej w moim przypadku tak było. Polubiłem to nawet, bo to mi dawało margines pewnej swobody, nawet w życiu już dokładnie zaprogramowanym, gdy bierze się na siebie liczne poważne obowiązki. Może tylko w planach, marzeniach, nadziejach niepoważnych? Ale coś w tym takiego jest. Coś z uroku studenckiego życia… Jakaś smużka tego do dziś we mnie pozostała.
Na nasze spotkanie do Warszawy przyjechał pan z suwalskiej wioski. Dlaczego akurat tam znalazł pan swoje miejsce?
W tym konkretnym przypadku chyba tego miejsca nie szukałem, już raczej ono mnie znalazło. To wszystko było bardzo dziwne. Dach nad głową miałem od dziecka w Warszawie. Kiedy wyprowadzałem się na wieś, byłem czterdziestolatkiem. I zamieszkałem tam na stałe.
To duża wieś? Z dala od świata czy przedłużenie miasta?
Trudno to nawet nazwać wsią, to raczej przysiółek – cztery dymy i tyle. Jest ogromne jezioro Wigry, są liczne małe jeziorka dookoła, są łąki i lasy. Cała ziemia pofałdowana i pocięta morenami. Niebo dookoła wielkie aż po horyzont. Podczas bezchmurnej nocy widać wszechświat na przestrzał. Wszystko, aż do końca. Ja zawsze powtarzam, że widać nawet to, czego nie widać.
Takie okoliczności przyrody sprzyjają rozmyślaniom czy całkowitemu od nich odpoczynkowi?
Rozczaruje się pani moją odpowiedzią. Nie sprzyja ani jednemu, ani drugiemu. Po prostu mieszkam na wsi jak miliony Polaków i miliardy innych ludzi na świecie. To wszystko.
Kiedy pan odkrył, jaką jest osobą i co panu służy, a co nie?
Do tego to ja jeszcze nie doszedłem. I mam nadzieję, że nigdy nie dojdę.
A czy pan próbuje?
Nie, raczej nie. Mnie to do niczego nie jest potrzebne. Samoocena w granicach normy – tak, ale żadnych studiów nad odkrywaniem siebie.
Pan pochodzi z Warszawy? Zna pan swoje korzenie?
Odpowiem tak: jak pani wie, w Warszawie stoi kolumna Zygmunta III Wazy, na placu Zamkowym. Postać króla odlana w brązie to dzieło ludwisarza królewskiego na dworze Władysława IV. Tym ludwisarzem był Daniel Tym. Tyle wiem o swoich korzeniach.
Czy to prawda, że nie chodzi pan do teatru?
Nieprawda, chodzę. Mniej niż kiedyś, ale chodzę. Prawdą jest natomiast, że usypiam na niektórych dzisiejszych odkryciach. Teraz jest taka moda, że „Hamlet” dzieje się na łodzi podwodnej, książę duński jest dyrektorem stoczni, a jego personel musi chodzić nago. Oczywiście to, co powiedziałem, jest karykaturą dzisiejszej tzw. awangardy. Teatr nie może jednak odrzucać tekstu. To fundament, który istniał i musi istnieć dalej.
Czy dzisiejszy kabaret jest w stanie pana rozbawić?
O tak. Młodzi kabareciarze są nadzwyczajnie inteligentni i utalentowani. Można nawet powiedzieć: piekielnie utalentowani. Są wrażliwi, dowcipni. Mają też to, co na estradzie jest niezbędne – wdzięk! Patrzeć na nich i słuchać ich to radość. Kabaret „Hrabi”, Artur Andrus ze swoimi monologami, Łowcy.B, kabaret Czesław z Poznania i DNO z Dąbrowy Górniczej. Wszystkich nie wymienię, bo to byłaby za długa lista.
Lubi pan wszystkich, bez wyjątku?
Nie przesadzajmy. Mówię o tych najlepszych, którzy nadają ton. Zdarzają się przecież porażki. Popularność to ciężar, a w czasach telewizji łatwo być takim ciężarem obdarzonym. Jeśli ktoś tego znieść nie umie… Ale powiem pani tak: co roku jeżdżę do Krakowa na przegląd kabaretów, legendarną już PAKĘ. Zawsze wracam z niej jak po generalnym remoncie psychicznym.
Czy poczucie humoru stawia pana w zgodzie ze światem czy w konflikcie?
A jak, proszę pani, można się zgodzić z tym okropnym światem? Oczywiście, że jestem z nim w konflikcie, co zresztą światu nic nie zmienia. On się nie zmieni tylko dla pojedynczego człowieka, mimo że stosunek człowieka do świata to sens jego życia.
Ma pan jakąś maksymę, która prowadzi pana przez życie?
Nawet dwie. Pierwsza – że troski powinny skłaniać nas do działania, a nie wywoływać depresję. To powiedział Pitagoras. Drugą maksymą jest zalecenie Michela de Montaigne’a: Trzeba się śmiać i mieć poczucie niezależności. Przynajmniej trzy godziny dziennie spędzić interesująco i w miarę wesoło. Bo inaczej – po jaką cholerę żyć?
Stanisław Tym
Satyryk, aktor, komediopisarz, reżyser, felietonista. Jego nazwisko powinno kojarzyć się z filmami „Rejs”, „Nie ma róży bez ognia”, „Brunet wieczorową porą”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, „Miś”, „Rozmowy kontrolowane” oraz „Ryś”.
Do dziś żyję jak student
Filmy ze STANISŁAWEM TYMEM na nowo odkrywa kolejne pokolenie, bo emigracja sprzyja poznawaniu własnej tożsamości i rekonstrukcji miejsca, z którego pochodzimy.
- 15.12.2008 07:57 (aktualizacja 30.07.2023 14:32)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze