Najdłuższa rozkosz świata
Klimatyczne szczytowanie trwało 13 dni i przyniosło efekt w postaci jego braku. Interesem Polski było nie dopuścić do zwiększenia poziomu unijnych deklaracji o obniżeniu poziomu emisji do 30 proc. w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Udało się, do 2020 roku pozostaniemy przy 20 procentach.
- 03.01.2010 06:00 (aktualizacja 02.08.2023 07:09)
Nowy pakt klimatyczny zostanie uchwalony na kolejnej konferencji, w Meksyku. W tym temacie wystąpił delegat RPA apelujący do rozsądków, by data tego spotkania nie zbiegła się z Mundialem, który odbędzie się w jego kraju na przełomie czerwca i lipca. To zrozumiałe, że apel ów przyjęto entuzjastycznie.
Nie dajmy się zwariować
Polska Akademia Nauk sformułowała oświadczenie w sprawie zagrożenia globalnym ociepleniem. Czytamy w nim, iż w ciągu ostatnich 400 tysięcy lat – jeszcze bez udziału człowieka – zawartość CO2 w powietrzu już 4-krotnie była podobna, a nawet wyższa od wartości obecnej. Szczegółowy monitoring parametrów klimatycznych prowadzony jest niewiele ponad 200 lat, dotyczy tylko 28 proc. globu. Badania oceanów zaczęto 40 lat temu. Tak krótkie okresy pomiarowe nie dają pewnych podstaw do tworzenia w pełni wiarygodnych modeli zmian termicznych na powierzchni Ziemi. Dlatego należy zachować powściągliwość w przypisywaniu człowiekowi wyłącznej, czy dominującej, odpowiedzialności za zwiększoną emisję gazów cieplarnianych, gdyż prawdziwość takiego twierdzenia nie została udowodniona. „Błędne mogą być decyzje polityków podejmowane w oparciu o niekompletny zespół danych. W takich warunkach łatwo o przystrojony poprawnością polityczną lobbing inspirowany przez kręgi zainteresowane na przykład sprzedażą szczególnie kosztownych, tak zwanych ekologicznych, technologii energetycznych (...). Z przyrodniczą rzeczywistością nie ma to wiele wspólnego. Podejmowanie radykalnych i ogromnie kosztownych działań gospodarczych zmierzających do ograniczenia emisji jedynie wybranych gazów cieplarnianych, w sytuacji braku wielostronnej analizy zachodzących zmian klimatu, może doprowadzić do zupełnie innych skutków niż oczekiwane.”
Kolejne pagórki szczytu
Do poważniejszych zatargów doszło w trzecim dniu szczytowania. Tego dnia podziały stały się wyraźne. Po stronie najliczniej reprezentowanych i najmniej poważanych są kraje Afryki, Karaibów, Oceanii. W czwartym dniu konferencji, najwięcej dyskutowało się o raporcie Stockholm Environment Institute, wedle którego kraje Unii mogłyby, bez szkód dla gospodarki, ograniczyć emisję dwutlenku aż do 40 proc. do roku 2020. Pomysł blokuje Polska. Jej delegaci studzą zapały, trzymając się planu 20-procentowego. Dotychczas szczytem ekstrawagancji w walce z globalnym ociepleniem był pomysł zahamowania emisji do 30 proc. Owszem, byłoby to możliwe, gdyby Stany Zjednoczone, Chiny i Indie przestały smrodzić aż o 50 proc. Jednak cóż to za fantazja! W kuluarach mówiło się, że propozycja Obamy to najwyżej 17 proc. ograniczenia.
12 grudnia, na ulice Kopenhagi wyszli członkowie pozarządowych organizacji, bagatela: 50 tysięcy ludzi z 67 państw świata. W ramach poszanowania dla otoczenia, którego wymagano od polityków, bliżej nieokreślona liczba demonstrujących, demoluje ulice. Na salach obrad – impas, jeśli chodzi o kwestie ratowania planety. Kwestia emisji zostaje przytłoczona szarpaniną na argumenty: ile należy się krajom biednym od tych dobrze sytuowanych. Drzwi sal obrad zatrzaskują się przed dziennikarzami i członkami organizacji pozarządowych. 18 grudnia, w ostatnim dniu konferencji, do Kopenhagi przyjeżdża najbardziej oczekiwany prezydent świata. Obama rzuca się w wir spotkań dwustronnych. Najwięksi truciciele świata, USA i Chiny długo rozmawiają. O godzinie 22.30 prezydent Obama i przywódcy Chin, Indii, Brazylii i RPA obwieszczają porozumienie. Co to znaczy dokładnie, dowiemy się w styczniu. Uzgodniono jedynie, że każdy kraj ma wyraźnie opowiedzieć się, o ile zmniejszy emisję gazów cieplarnianych i na bieżąco udostępniać dane emisyjne, gwoli ścisłego kontrolowania stanu zatrucia. Uzgodniono ponadto, że państwa uprzemysłowione w latach 2010-2012 przekażą krajom rozwijającym się 30 mld dolarów na walkę ze zmianami klimatu. W kolejnych latach, do 2020 r., mają na ten cel przeznaczać po 100 mld rocznie.
Na handlu smrodem można było zarobić, ale...
W listopadzie Polska podpisała swoją pierwszą umowę na sprzedaż uprawnień do emisji CO2. Hiszpanie kupili od nas nadwyżki dwutlenku za 25 mln euro. Rząd podpisał również umowę z Irlandią. Kwota transakcji wyniesie 15 mln euro. Tyle zarobimy i doprawdy nie ma się czym podniecać, bo mówiąc brzydko i tak „daliśmy ciała”. Co to znaczy?
Zredukowaliśmy emisję gazów cieplarnianych w porównaniu z rokiem 1988 (od tego roku liczą się postanowienia Protokołu z Kioto) o 30 proc., podczas gdy nasze zobowiązanie wynosiło tylko 6 proc. Dlatego teraz dysponujemy nadwyżką jednostek emisji – ok. 500 mln ton CO2, które możemy sprzedać krajom nie wykonującym swoich zobowiązań z Kioto. Jest to nic innego, jak handel możliwością smrodzenia, na którym do niedawna można było dobrze zarobić. Poza Polską więcej nadwyżek ma tylko Rosja i Ukraina. Oczywiście nie wzięły się one z jakiegoś geniuszu gospodarczego, lecz z zapaści lat 90-tych, kiedy pozamykaliśmy wiele „brudzących” zakładów pracy zyskując tysiące bezrobotnych i... miliony ton nie wypuszczonego w niebo smrodu. Do kwietnia tego roku nie mogliśmy uchwalić odpowiedniej ustawy, która określiłaby gdzie trafią środki ze sprzedaży dwutlenku i kto będzie nimi zarządzać. Ustawa została w końcu przyjęta, jednak najlepsze handlowe kąski sprzątnęli nam sprzed nosa Czesi i Ukraińcy. Chętni do kupienia naszych nadwyżek byli m.in. Japończycy, najbardziej lukratywni partnerzy, bowiem w swojej ofercie mieli bardzo nowoczesne technologie, które pomogłyby nam w ograniczeniu emisji CO2. Przepadło. Japończycy pohandlowali z Ukrainą, która na podstawie wydanego w ciągu jednego dnia (!) dekretu prezydenta Juszczenki dokonała transakcji zarabiając na niej, uwaga: 300 mln euro (za 30 mln. ton CO2). Po Ukaińcach, w marcu tego roku, z Japończykami dogadali się Czesi sprzedając Tokio jeszcze więcej uprawnień do emisji niż Ukraina, bo aż na 40 mln ton dwutlenku co przyniosło Czechom ok. 360 mln euro.
A my cieszymy się 40 mln. za transakcje z Hiszpanią i Irlandią razem, bo ceny poleciały w ostatnich miesiącach na łeb, na szyję. Do tego jeszcze, nawet newsletter ministerstwa ochrony polskiego środowiska nie zawiera informacji ile ton CO2 już sprzedaliśmy. Czarna mamba.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze