Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

„Po prostu nie chcieli tej kasy dać”

Kilkanaście lat temu Jerzy Skolimowski przestał robić filmy. Zajął się malarstwem, które pasjonuje go tak mocno, jak niegdyś kino. Twórca filmów nagradzanych na słynnych europejskich festiwalach, dał się skusić do powrotu. Po latach milczenia, nakręcił „Cztery noce z Anną”. Autor, jednego z głośniejszych tytułów tegorocznej Kinoteki, gościł przed tygodniem w Londynie.
W 1967 roku nakręcił pan „Ręce do góry”. Portret pokolenia młodych ZMP-owców, który skazał pana na banicję. Nie można było inaczej?
– Jeżeli nie mogłem robić filmów takich, jak „Ręce do góry”, nie interesowało mnie robienie innych. Nie mogłem adoptować Elizy Orzeszkowej, bo kompletnie mnie to nie obchodzi. Nie mówiłem wtedy w żadnym języku świata, oprócz czeskiego, którego znajomość była na zachodzie mało przydatna. Ciężko było ułożyć to życie. Mogłem marnie skończyć, więc jak już wyjechałem, musiałem zrobić dwie czy trzy wycieczki w komercję, żeby mieć z czego się utrzymać w tym początkowym okresie emigracji.

O pańskich filmach powstałych w latach 80., Tomasz Jopkiewicz, znany krytyk filmowy, napisał: „Najlepsze są te najbardziej osobiste: „Fucha, czyli robota na czarno” (1982) i „Sukces jest najlepszą zemstą” (1984)”. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem?

– „Fucha czyli robota na czarno”, to film, który powstał autentycznie z potrzeby zareagowania na ogłoszenie stanu wojennego w Polsce. Był to film przeżyty, wyrzucony z siebie, spontaniczny. Po tym, co się wydarzyło w grudniu, film miałem gotowy już w maju, a więc zaledwie cztery i pół miesiąca później. Rzeczywiście, jest bardzo dobry. Pokazałem go na festiwalu w Cannes, gdzie dostał nagrodę za scenariusz. Natomiast „Sukces jest najlepszą zemstą” był filmem wykoncypowanym, opowiadającym o polskim artyście w Londynie (w tej roli Michael York – przyp. red), który pragnie zrealizować spektakl. Opowiedziałem też trochę o sobie, o swojej rodzinie, sytuacji na emigracji... Ale film ten kompletnie przepadł. Popadliśmy w straszne długi, żeby go zrobić i zarekwirował go bank. Trzyma go zresztą do tej pory, wciąż odpisując sobie od podatku straty finansowe, które spowodowała ta inwestycja.

U progu lat 90. mógł pan nakręcić wysokobudżetową produkcję, na której zarobiłby pan krocie. A jednak do realizacji nie doszło. Dlaczego?
– Poza reżyserią miałem również napisać scenariusz na podstawie książki. To była bardzo marna, sensacyjna historyjka jakiegoś kompletnie trzeciorzędnego autora. Jej akcja rozgrywała się w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku i dotyczyła przestępstw na tle seksualnym. Zacząłem kombinować, żeby tę opowiastkę trochę uszlachetnić. Wprowadziłem Junga, Freuda i nawet zaczynało się to jakoś klecić. Napisałem scenariusz, ale zrozumiałem, że za przeproszeniem rzeźbię w gównie, robię coś niezłego, ale z kompletnego ścierwa, to nie była literatura. Mieli grać wspaniali aktorzy, bo już miałem skompletowaną obsadę: Gary Oldman i Kelly McGillis, bardzo piękna kobieta. Potem, ni z tego, ni z owego, przyszła mi do głowy taka myśl: co będzie, jeśli ten film obejrzy papież i pomyśli sobie, co ten Skolimowski zrobił, morderstwa seksualne na dworcu w Wiedniu... Wycofałem się ostatecznie z tego projektu.

Powszechnie uważa się, że to „Cztery noce z Anną” wydobyły Pana z filmowego cienia, a jednak jeszcze wcześniej miał pan nakręcić film o Helenie Modrzejewskiej
– Kiedy malowałem obrazy przez te kilkanaście lat, zawsze gdzieś tam w tle toczyły się jakieś pertraktacje, żebym zrobił taki czy inny film, przewinęły się ze trzy różne projekty, ale żaden z nich nie wciągnął mnie na tyle, żeby odłożyć to, co robię i postawić mój czas na tę właśnie kartę. W końcu dałem się wciągnąć w komercyjny projekt, nawet dosyć ambitny, powstający na podstawie powieści „In America”, ostatniej książki Susan Sontag, której bohaterką jest Helena Modrzejewska. Literatura szlachetna, świetna obsada: Isabelle Hupert, Harvey Kaitel, Dennis Hopper. Pomyślałem, że warto w to wejść. Początek historii dzieje się w Polsce, będzie więc okazja żeby wrócić, wciągnęło mnie. Budżet był tak ogromny, ponad 25 milionów euro, że producent-entuzjasta nie był w stanie zdobyć takiej kasy. Finansiści bali się zainwestować: Skolimowski nie robił kilkanaście lat filmów, nie wiadomo, czy jeszcze umie to robić, właściwie wszystkie jego wysokobudżetowe projekty nie odnosiły sukcesu, zawsze się sprawdzał w budżetach limitowanych... po prostu nie chcieli tej kasy dać.

Jaka jest zatem historia powstania „Czterech nocy z Anną”?
– Mój współpracownik mówi na to: zrealizuj jakiś film, żeby pokazać im, że wciąż potrafisz je robić. Zgodziłem się, ale nie byłem szczególnie zainteresowany, bo jak już się nastawiłem na tą dużą produkcję, psychicznie przygotowałem do takiego skoku na głęboką falę, to taki pomysł „małego” filmu trochę lekceważyłem. Podpisałem jednak umowę na scenariusz, wziąłem zaliczkę i ocknąłem się... sześć dni przed upływem terminu. Nie tylko, że nie napisałem scenariusza, ale w ogóle nie miałem pomysłu. Wtedy przypomnieliśmy sobie z żoną, że kiedy mieszkaliśmy w Malibu, codziennie czytaliśmy LA Times i tam w rubryczce zatytułowanej „kurioza”, znalazłem zdanie, które brzmiało: „Pewien Japończyk był tak nieśmiały, że jedynym sposobem, jaki wymyślił, by obcować z kobietą, którą kochał, było wkradanie się w nocy przez okno do jej pokoju i obserwowanie jej podczas snu”. To wszystko. Całą resztę wymyśliłem. Odbębniliśmy ten tekst w ciągu sześciu dni, właściwie robiąc chałturę, żeby broń boże nie zwracać tej zaliczki. Dwa dni później dzwoni ten mój współpracownik i mówi, że to jest fantastyczny scenariusz, najlepszy, jaki czytał w życiu i że robimy go natychmiast.

Kiedyś malował Pan w przerwie między filmami, teraz role pańskich pasji się odwróciły
– Mieszkam na Mazurach, głęboko w puszczy, z daleka od ludzi. Maluję w ogromnej poniemieckiej stodole długiej na dwadzieścia metrów, wysokiej na sześć i pół, o drewnianej, cudownej konstrukcji. Jest to wymarzone miejsce, żeby malować. I wyrywać się z tego, to nie była taka kompletnie dobrowolna akcja, musiałem się trochę przemóc, ale że robiłem ten film właściwie koło domu, mogłem każdego dnia wrócić i być tam, gdzie chcę. Znalazłem czas, by zacząć malować, dopiero kilkanaście lat temu, dawniej robiłem to sporadycznie z racji potrzeby twórczego aktu, kiedy nie pracowałem nad żadnym filmem. Wreszcie zająłem się tym rzetelnie, stałem się malarzem.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama