To była największa przygoda w moim życiu
– W chwili wybuchu wojny przez nasz teren miał przechodzić drugi pas obrony od Prus Wschodnich. 1 września, jak tylko usłyszeliśmy w radio, że wybuchła wojna, podpłynęliśmy łódką do statku płynącego po Wiśle, zatrzymaliśmy go i udaliśmy się w kierunku Warszawy. Miejscem naszego przeznaczenia miała być Lubelszczyzna...
- 26.07.2009 06:00 (aktualizacja 01.08.2023 03:05)
Na początku października 1939 roku, nawiązaliśmy kontakt z rodziną siostry mojej matki w majątku Kluczkowice, koło Opola Lubelskiego. Tam była już zgromadzona część rodziny z Warszawy. Przysłano po nas konie z wozem, a w międzyczasie dojechał mój brat cioteczny starym samochodem Tatra. Przez pierwszych parę miesięcy wojny życie było stosunkowo bezpieczne. Mieliśmy zorganizowane komplety tajnego nauczania, około 40 młodych osób z różnych stron Polski przyjętych do majątku z całymi rodzinami. W latach 1940-1941 niewiele się działo. W międzyczasie Niemcy przysłali ekipę, która zbierała konie ze wsi i majątków w celu przygotowania ofensywy na Rosję. W tym czasie zamieszkał we dworze pułkownik, który był odpowiedzialny za zbieranie koni. Austriak z kawalerii austriackiej. To był bardzo kulturalny człowiek, zupełnie nie jak Prusacy. Życzliwie się do nas odnosił. W domu, w bibliotece, zainstalował swój wielki Telefunken, na którym słuchał oficjalnych wiadomości, które nadawano z Niemiec. Austriak bardzo regularnie, o godzinie 22, chodził spać. Zasłaniał za sobą kurtynę i już go nie było. Jak tylko znikał, młodzież zbierała się wokół Telefunkena i słuchała Londynu. Bum Bum Bum – to był znak Londynu i wiadomości, których codziennie słuchaliśmy. Za to groziła kara śmierci wprowadzona przez wojska niemieckie – opowiada pan Wojciech. Pewnego dnia, podczas konspiracyjnej audycji, kurtyna rozsunęła się, a zebranej młodzieży ukazała się sylwetka pułkownika. Austriak zapomniał okularów. – Struchleliśmy. On tak się na nas popatrzył i powiedział – bądźcie spokojni. Wyszedł, zasłonił kurtynę i poszedł do siebie. A mógł nas wszystkich podać do gestapo.
Osłona zrzutu
– W 1943 roku, na jesieni, wróciłem z Radachówki i Krasnogrodu do mojej matki, która zamieszkała (po wyrzuceniu z Kluczkowic) w majątku Niezdów, niedaleko Opola Lubelskiego. Tam znowu zacząłem chodzić do tajnej szkoły i uczyłem się do małej matury. Kierownik tej szkoły, pan Kalinowski, był jednocześnie dowódcą placówki AK. W szkole zorganizowana była grupa harcerska Szarych Szeregów wśród młodzieży w wieku 15-16 lat. Ja do nich należałem. Na wiosnę 1944 roku, trzech z nas dostało zupełnie wyjątkowe pozwolenie, żeby odbyć przeszkolenie w oddziale partyzanckim. Normalnie przyjmowano powyżej 18 lat. Na wiosnę 1944 roku zostałem przyjęty, już po zaprzysiężeniu do AK w Szarych Szeregach, do miejscowego oddziału leśnego „Argil”. Celem była organizacja „Akcji Burza” przygotowywanej na ogólnopolskie powstanie przeciwko Niemcom. Oddziały lotne lub leśne na Lubelszczyźnie zaczęły rozrastać się i były dobrze zorganizowane w pułki podziemnej AK. Pułk, do którego mój oddział partyzancki należał, był 15 Pułkiem Piechoty AK w tradycji przedwojennego pułku, który był w Dęblinie. Na wiosnę 1944 roku, nasz oddział wraz z innymi, brał udział w osłonie zrzutu broni sprowadzonej z Afryki. Dla bezpieczeństwa, nocą mieliśmy otoczyć to miejsce, żeby Niemcy nie mogli podejść. Zrzucono nam na spadochronach metalowe bębny z bronią, wolne miejsca były upychane opatrunkami i battledressami. I o te battledressy ludzie konkurowali. To była największa nagroda, jaką można było wtedy dostać. Otrzymałem w końcu taką kurtkę. Zdaje się, że dlatego, że była mała i nikomu nie pasowała – wspomina z uśmiechem pan Wojciech. – To była moja pierwsza przygoda w oddziale.
Odwet za wrzesień 1939
– W lipcu 1944 od wschodu rozpoczęła się ofensywa sowiecka i Niemcy zaczęli wycofywać się przez Polskę na zachód. To był dla mnie obraz, którego nie zapomnę. Obraz panicznej ucieczki Niemców przez Polskę. Bałagan i panika nie gorsza niż ta, którą widziałem pod Warszawą w 1939 roku. To była dla mnie wielka satysfakcja. Byłem wtedy w domu w Niezdowie, bo się pochorowałem. Pewnego dnia podjeżdża Niemiec na dwukołowym pojeździe, z jednym koniem. Niemiec wiał ze wschodu, ale jego koń nie mógł już dalej iść. Żołnierz kazał wyprowadzać konia ze stajni. Przylecieli ludzie z podwórza i pytają się mnie, co mają robić. Czy mają dać tego konia czy nie. Powiedziałem, „Nie dawać, stać spokojnie. Zobaczymy, co zrobi”. Stoimy i patrzymy. Niemcowi piana leci z gęby, wściekły, wymyśla po niemiecku, żeby mu konia wyciągnąć ze stajni. A my stoimy i czekamy, co będzie dalej. W pewnym momencie on już nerwowo nie wytrzymał, zeskoczył z wozu po tego konia. Na wózku zostawił swój karabin. Bardzo nieostrożnie. Ale był już nieprzytomny ze wściekłości. Jak ja to zobaczyłem, wskoczyłem na ten wózek, złapałem za karabin, odbezpieczyłem, załadowałem i wymierzyłem w tego Niemca. Po niemiecku powiedziałem do niego „Ręce do góry”. Zobaczył, że wiem jak obchodzić się z bronią. Widział, że mam wymierzony w niego karabin i jakby próbował coś zrobić to strzeliłbym do niego. Położył ręce tak jak mu kazałem, zbladł – był biały jak papier. Takiej głupiej twarzy to ja do tej pory nie widziałem. Zaczął się cofać. Z rękami do góry. Widziałem, że był w potwornej panice. Nie tylko nie dostał konia, ale zostawił pojazd, stracił karabin, a ja mu każę wracać do miejsca, z którego przyszedł. Przeszedł jakieś 100 m ode mnie. W pewnym momencie odwrócił się i galopem pobiegł do szosy. Naturalnie nie chciałem go zastrzelić i nie zastrzeliłem, za to zrobiłem to samo, co on. Tylko w drugą stronę. Odwróciłem się i galopem pobiegłem przez podwórze i stawy, aż do lasu i tam dołączyłem do swojego oddziału. Z własnym, nowym karabinem. To było dla mnie olbrzymie przeżycie – opowiada z satysfakcją pan Wojciech.
Wojciech Fudakowski - urodzony 10 października 1927 roku w Warszawie. Żołnierz Oddziału „Argil” 15 Pułku Piechoty AK na Lubelszczyźnie, pseudonim „Czas”. Posiada odznakę pułkową 15 pp. AK medalu wojska i krzyża AK. Od 1947 roku w Anglii.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze