Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Migranty, straceńcy

Kilka dni temu dostałam enigmatyczną propozycję, aby przejść się do polskiej telewizji i opowiedzieć w programie o tym, że Polacy na emigracji to jednak nie są straceńcy. Tak rozważam tę propozycję udziału w programie i przy okazji się zastanawiam, kto wymyśla i rozpowszechnia w Polsce idee o polskich migrantach straceńcach? Skąd to myślenie się w ogóle wzięło? Czyżby z zazdrości?


Niesforne robi się w Polsce nabijanie z życia emigrantów, że nic tylko wegetują, bo cały tydzień pracują na zmiany, a w weekendy odreagowują orkę kuflem piwa. Jak po wypłacie to w pubie, jak przed wypłatą to na murku. I niby czym to ma się różnić od szarej egzystencji w Polsce? Od roku obserwuję styl życia w kraju i sama siłą rzeczy w nim biorę udział i w sumie nie widzę żadnych różnic w podejściu do życia. Tutaj dokładnie tak samo ludzie pracują od poniedziałku do piątku, z tą tylko różnicą, że w większości ich pensja wynosi średnio 2 może 3 tys. złotych. W weekendy są tak zmęczeni, że nie mają na nic ochoty, a trzeba jeszcze posprzątać mieszkanko, zrobić zakupy, ugotować obiady na tydzień, oprać dzieciaki itd, itp. Jak raz w roku wyskoczą na wczasy do Chorwacji to są szczęśliwi, że tak im się fajnie wiedzie. W czym to ma być lepsze od życia polskiego imiganta w Anglii? Jeszcze nie wiem. Może tylko w tym, że u siebie. Ale to już kwestia gustu. Jedni lubią się kisić w tym, co względnie oswojone, bezpieczne i nie wyjeżdzają od kuzynów dalej niż 20 kilometrów, a inni mają nieco więcej odwagi i podejmują wyzwania, nawet kosztem poczucia alienacji czy niepasowania do nowych układów.

Czemu zatem straceńcy? Czyżby dlatego, że wysyłają do Polski w drodze przelewów pieniężnych na swoje bardziej lub mniej pasożytnicze rodziny 6 mld euro rocznie? To zdaje sie nieco więcej niż kwota ze środków Unii Europejskiej. A może dlatego, że zamiast lawirować w Polsce albo godzić się na wypłatę, która ledwo starczy na wynajęcie mieszkania, jadą za granicę i biorą sprawy w swoje ręce i nie boją się ciężkiej pracy? Może też trochę kole w oczy to, że taki imigrant z popegeerowskiej wioski wcześniej czy później wyrobi się na Wyspach i przyjedzie do Polski na święta z siatkami prezentów, odpicowany, w ciuchach z Gapa, którego w Polsce nie ma i szybko nie będzie. Niby się wszyscy z tego śmiejemy, ale nadal w posttransformacyjnej Polsce odczuwa się ten specyficzny powiew Zachodu, za którym wszyscy tak tu tęsknimy.
Spotkałam też wielu straceńców, którzy powrócili z emigraci na ojczyzny łono. Po szoku związanym z przestawieniem się na polskie realia, bo co tu dużo mówić, różnice się czuje, każdy z nich –oczywiście,jeśli nie stchórzył i nie reemigrował  – szybko poukładał sobie życie. Bez biadolenia i przede wszystkim bez roszczeniowej postawy: „bo mi się należy“.
Jeśli w ogóle miałabym pisać o straceńcach, to może wzięłabym pod uwagę tylko jedną specyficzną grupę. Ludzi z wyższym wykształceniem, którzy od lat siedzą na zmywaku i nic z tym nie robią. Najwyraźniej im to jednak odpowiada, nie mają wystarczającej motywacji ani siły przebicia. Bo mitem jest to, że Polak w Wielkiej Brytanii jest skazany tylko na ciężkie fizyczne prace. Całkiem niedawno przeczytałam w Coolturze o akcji Careers Advice „Wyjdź z cienia“, której celem jest nieodpłatna pomoc Polakom chcącym uatrakcyjnić swoje kwalifikacje zawodowe lub zmienić tor kariery.  Zatem, jeśli ma się tylko plan na siebie, dobrze wytyczone cele, przynajmniej średnią znajomość języka angielskiego i po drodze dorobi jakiś kurs, to wcześniej czy poźniej można zmywakowi powiedzieć „bye bye“. Może nie od razu zasiądzie się za biurkiem w City, w jedwabnym krawacie z Harrodsa, ale i takie przypadki się zdarzają. A skoro latami ktoś pracuje w kuchni i tylko narzeka na los, to znaczy, że już tak ma i tym bardziej w Polsce z takim podejściem nie zrobiłby żadnej spektakularnej kariery w biurze. Bo sam tytuł magistra nie wystarczy. Ani w Polsce, ani w Wielkiej Brytanii.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama