Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Jesteś częścią społeczeństwa

– Bezpośrednio po wojnie w ogóle się nie wspominało. Wszystko było za świeże i za bardzo bolesne. Z mężem żyliśmy razem 45 lat i nigdy nie rozmawialiśmy o wojnie. Dopiero jak pojawiła się prośba o wywiad z Imperial War Musem, mój mąż opowiedział dużo szczegółów, o których nigdy nie wspominaliśmy. W 1989 roku, każde z nas napisało krótkie wspomnienia, które zostały zamieszczone w książce „Z lamusa pamięci”. Człowiek chciał zamknąć tę kartę. I tak było. Do pewnego stopnia stworzyliśmy nowe życie.


– Mój mąż był ogromnym patriotą. Nazywał się Dariusz Dąbrowski, pseudonim „Bożydar”. Widziała pani film „Kanał” Andrzeja Wajdy? Mój mąż przyjaźnił się z Jerzym Stawińskim, autorem skryptu do filmu. Przyjaciele jeszcze ze szkoły. Jurek Stawiński zawsze mówił, że modelem do tej historii był „Bożydar”. Dobrze zrobiony film. Tragiczny, jak cała nasza historia.

Kanał

– Osią filmu jest powstanie warszawskie i przejście kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Mój mąż był ciężko ranny jak wszedł do kanału. Łączniczka niosła go część drogi, ale potem on doszedł do wniosku, że już nie ma siły iść dalej i poprosił, żeby go zostawiła, że nie ma sensu, żeby oboje zginęli. I tak też się stało. Mój mąż pozostał we wnęce, w której co jakiś czas miał dopływ świeżego powietrza. To go wzmocniło i mógł iść dalej. Piekło. Masę trupów po drodze i Niemcy wrzucający gaz karbidowy. Mój mąż, po wyjściu z kanału, na kilka dni stracił wzrok. Właśnie przez ten gaz. W końcu natrafił na wąskie przejście i wszedł do niego, ale nie mógł iść dalej ani wycofać się, bo zasłabł. Za nim szło dwóch zagubionych i też chcieli wejść do tej szczeliny. Nie mogli, więc go siłą przepchali. Jak go przepchali to podobno, na dalszym odcinku, kanał zrobił się szerszy, tak że wszyscy mogli przejść i dzięki temu mój mąż uratował się. Ale całe życie nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Miał przestrzelone płuco i bezwładną rękę. Wyszedł z kanału na Wilczej o jednej ręce. Przeżył. Główny bohater filmu Wajdy nie. Były i takie wypadki – wspomina pani Krystyna Dąbrowska.

Najcenniejszy order

– Od początku wojny cała moja najbliższa rodzina była zaangażowana w konspirację. W 1939 roku dom rodziców spalił się i przenieśliśmy się do opuszczonego mieszkania mojego wujka, który zginął w Katyniu. Zamieszkaliśmy na Starym Mieście na ulicy Brzozowej 6/8. Tu właśnie były konspiracyjne odprawy i tutaj moja matka przechowywała jeńców zbiegłych z obozów niemieckich – wspomina pani Krystyna Dąbrowska. – Najdłużej był u nas Australijczyk, Walter Smith, który dostał się do niewoli, jak walczył na Krecie. Przeszedł cały szereg obozów i wreszcie znalazł się koło Torunia. Z każdego obozu próbował uciec, ale stamtąd mu się wreszcie udało. Przyjechał do Warszawy i zupełnie przypadkowo spotkał mojego brata, który przyprowadził go do domu. Walter był pierwszym jeńcem, którego mamusia przechowywała. Potem byli też inni. Walter nie znał polskiego, trochę mówił po niemiecku. Poza tym nie wyglądał na Polaka, rzucał się w oczy, dlatego nie wypuszczaliśmy go z domu, tylko czasami wieczorem do kościoła. Dostał fałszywe papiery pracownika holenderskiego, ale po holendersku nie umiał mówić. Po polsku zaczęliśmy go uczyć, ale nie było tak łatwo. Walter był jedynym, z którym nawiązałam kontakt, dlatego że ci, co byli po nim, nigdy się nie przedstawiali. Pełna konspiracja. On był u nas tylko do marca 1944 roku, bo w lutym zamordowano Kutscherę, generała SS. Jak jego „sprzątnęli”, Niemcy przeprowadzili kondukt pogrzebowy Krakowskim Przedmieściem do Nowego Światu. W tym czasie kazali opuścić domy wszystkim mieszkańcom. Musieliśmy przerzucić Smitha do innej meliny. I przeszedł na Mokotów. Potem już nie wrócił do nas, straciliśmy z nim kontakt. Cały czas myślałam, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko, nawet po wojnie nie interesowałam się jego dalszymi losami. Ale kiedy moja córka w latach osiemdziesiątych leciała do Australii, pomyślałam sobie, że może dobrze byłoby sprawdzić czy przeżył. Poradzono mi, żebym napisała do War Office w Sydney. Od razu odpisali, że żyje i jeżeli do niego napiszę list, to go przekażą. Tak też zrobiłam i on oczywiście od razu odpisał. Bardzo się ucieszył i korespondowaliśmy przez pewien czas. Walter brał udział w powstaniu warszawskim, był świadkiem okrucieństw niemieckich. Widział jak pielęgniarki z Czerwonego Krzyża szły na pomoc rannemu żołnierzowi i jak Niemcy „puścili serię” i zabili wszystkich na miejscu. Po wojnie Walter został zweryfikowany w Londynie. Dostał Krzyż Powstańczy i bardzo był tym wzruszony. Tak jakby dla niego to był najcenniejszy order – opowiada pani Krystyna.

Nie możesz oddychać, nie wiesz czy żyjesz

– Jak wybuchła wojna miałam 9 lat, jak powstanie – 14 lat. Nie miałam właściwie wieku dorastania. Pojawił się lęk związany z aresztowaniami. Moja matka nieraz całe noce nadsłuchiwała pod drzwiami. Były też radosne momenty. Pierwsze trzy dni powstania na Starym Mieście, jak Niemcy nie ruszyli do ofensywy. Parady wojskowe, defilady, całkowita wolność. Jeszcze nie rozpoczęły się naloty, Niemcy nie bombardowali. Ten stan trwał bardzo krótko. Na Starym Mieście byłam trzy razy zasypana pod gruzami – to było wstrząsające. Słyszysz jak dom się wali, a potem jest ciemność i nie wiesz, co się dzieje. Nie wiesz czy żyjesz, czy nie. Dusiłam się, bo kurz był straszny, nie można było oddychać. Teraz wydaje mi się to niemożliwe do przejścia. Ale widocznie jest. Stropy w kamienicach na Starym Mieście były bardzo mocne i wytrzymywały. Za każdym razem odkopywali nas. A później przechodziłyśmy pomiędzy domami, z jednej piwnicy do drugiej. Jak bomba nie spadła do samego dołu, to można było wyjść. I tak właśnie wyszłam, trzy razy – opowiada pani Krystyna.

Zniszczona nadzieja

– Wszystko było tragiczne i skończyło się tragicznie. Złapali mnie i wywieźli do obozu koncentracyjnego – wspomina pani Krystyna. – Pamiętam, że to był bardzo piękny dzień, było gorąco, świeciło słońce. Byłam z matką na Brzozowej, szturm nadszedł od Wisły. Jak Niemcy wkroczyli, to od razu wszystkich zaaresztowali i zaczęły się egzekucje. Był konfident, który pokazywał, kogo zastrzelić. Parę godzin stałyśmy, obok palił się dom pekaowski. Płonący budynek, gorąco, nie wiedziałyśmy czy nas tam wepchną, czy rozstrzelają. Pamiętam, że żar był straszny, a nam kazali stać z rękami podniesionymi do góry. Jak długo stałyśmy nie wiem. Człowiek był tak potwornie zmęczony, nie wiem, czy wtedy się myślało. Nie było nawet leków. Często zastanawiam się – czy bałam się czegoś? Chyba nie. Byłam zasmucona. Ktoś obok mnie powiedział, „a może zaczniemy prosić tych Niemców, to oni nas uchronią, nie rozstrzelają”. Powiedziałam: o czym ty mówisz! Już wszystko było przegrane, nie było nadziei. A w Oświęcimiu jak zobaczyłam napis, to był koniec. Najtragiczniejszy dzień w moim życiu. Wszystkie lata, zmagania, nadzieja zostały zupełnie zniszczone – opowiada pani Krystyna. – W Oświęcimiu byłyśmy trzy tygodnie, później Ravensbrück, a na końcu Buchenwald. Dla mnie najgorszy obóz to był Oświęcim, bo tam nie było nic, tylko kamienie i druty. Ravensbrück był w lesie. Budzili o drugiej, trzeciej w nocy i stałyśmy do szóstej na apelach. Potem już człowiek nabierał wprawy, że podczas stania troszkę drzemał. Tam były piękne wschody słońca. Nigdy przedtem, ani potem, nie widziałam takich wschodów. Piękne, kolorowe niebo. Później przewieźli nas na komenderówkę Buchenwaldu, Meuselwitz, gdzie była nowo zorganizowana fabryka pocisków – wszystkie maszyny, na których pracowałyśmy były z Polski. Pracowałam na hali fabrycznej, gdzie szlifowałam igły do zapalników do pocisków – wspomina pani Krystyna.

Ideowe pokolenie


– Dużo mówi się o samych powstańcach, a nie mówi się o pokoleniu, które nas wychowało. Rodzice byli niesłychanie ideowi. Piękne, niepowtarzalne pokolenie, które miało okazję wychować się w niepodległej Polsce, w Polsce XX-lecia. Pokolenie, które oddało wszystko w imię idei wolności i patriotyzmu. Polska była pod zaborami przez tyle lat, a te 20 lat było ogromnym osiągnięciem. Tak jak w każdej historii były pewne błędy, ale takiego nastawienia patriotycznego do ojczyzny potem nie było. Największą świętością było oddanie życia za ojczyznę. Co pewnie teraz dla pani pokolenia jest nonsensem i do pewnego stopnia nie jest realne. Zgadzam się, że największą wartością jest praca pokolenia dla ojczyzny, a nie oddanie życia pod ostrzałem. Po naszej stronie był ogromny entuzjazm i poświęcenie, ale nie było dostatecznej ilość broni. Dowództwo liczyło, że walka będzie zaskoczeniem. Tak samo mój brat, jak wychodził z domu, był pełen entuzjazmu. Mówił do matki – Mateńko, powstanie będzie trwało tylko trzy dni i będziemy wolni. A moja siostra, która była dużo starsza, ona bardziej zdawała sobie sprawę z konsekwencji. Cała zapłakana powiedziała „kaktus wyrośnie mi na ręku, jak to powstanie się uda – wspomina pani Krystyna. Ale mimo wszystko poszła? – Naturalnie. Studiowała medycynę w czasie wojny i była na punkcie sanitarnym. Można sobie zdawać sprawę, ale jednocześnie idea patriotyzmu mówi ci, że jesteś częścią społeczeństwa, które walczy o wolności i nie możesz być poza nawiasem.



Krystyna Dąbrowska (z domu Ukleja) urodzona 10 stycznia w 1930 roku w Warszawie. W czasie powstania była na Starym Mieście. Jako cywil pomagała powstańcom. Zaaresztowana przed upadkiem powstania, trafiła do Oświęcimia, następnie do obozu w Ravensbrück i Buchenwald.

 

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama