„Polacy akceptują zbyt niskie stawki”
Sir ANDREW GREEN – były doradca brytyjskiego Ministra Spraw Zagranicznych ds. Bliskiego Wschodu, wcześniej ambasador brytyjski w Arabii Saudyjskiej i Syrii. Obecnie stoi na czele organizacji Migrationwatch, która zajmuje się monitorowaniem imigracji do Wielkiej Brytanii i jej celem jest doprowadzenie do jej ograniczenia.
- 10.02.2010 08:12 (aktualizacja 02.08.2023 16:19)
Sir Andrew, organizacja, którą pan kieruje ma na celu doprowadzenie do ograniczenia liczby imigrantów przybywających do Wielkiej Brytanii. Jakie są wasze argumenty?
Pierwszą kwestią jest skala tej imigracji. W ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba przybywających tutaj z zamiarem pozostania wzrosła czterokrotnie. Mamy więc do czynienia z nową sytuacją, która wymaga zdecydowanych posunięć. Wielu Brytyjczyków pamięta – i stosuje jako porównanie – napływ społeczności pochodzenia azjatyckiego z Ugandy wypędzonej przez ówczesnego dyktatora tego kraju w latach 70. W ciągu dwóch lat przybyło wtedy 27 tys. osób. Dziś podobna liczba imigrantów przybywa do Wielkiej Brytanii miesięcznie. To pokazuje jak wielka jest skala problemu.
Na czym on dokładnie polega? Brytyjska gospodarka wydaje się być wystarczająco elastyczna, by wchłonąć te liczby.
Po pierwsze – była, i to też nie do końca, do tej pory. Może to się szybko zmienić w obliczu obecnego kryzysu. Po drugie – mówimy o niepokojąco dużych liczbach. W ostatnich latach na Wyspy przybywa rocznie 250 tys. obcokrajowców, równolegle ok. 100 tys. Brytyjczyków emigruje z kraju. Przybywa nam więc rocznie 150 tys. osób. Ostatnie dziesięć lat było świadkiem czterokrotnego wzrostu imigracji. W ciągu najbliższych 25 lat – jeśli to tempo się utrzyma, ludność Wielkiej Brytanii powiększy się o 10 mln i 70 proc. z tego przyrostu będzie wynikiem imigracji. To jest drugi Londyn lub jedna czwarta ludności Polski. Dodatkowo, większość z przybywających osiedla się na południowym wschodzie Anglii, gdzie mieszka ogromna cześć Brytyjczyków. Transport, mieszkalnictwo i inne elementy infrastruktury pracują już teraz pod wielkim obciążeniem. Trzy czwarte Brytyjczyków – wg najnowszych sondaży – jest poważnie zaniepokojonych poziomem imigracji i najbliższa kampania wyborcza zmusi polityków do odpowiedzialnego odniesienia się do tej kwestii. Wielka Brytania jest wyspą i to niedużą wyspą. Jesteśmy już dziś jednym z najgęściej zaludnionych państw Europy. Czy możemy w dalszym ciągu wchłaniać kolejne setki tysięcy ludzi? Odpowiedź brzmi: nie.
Jak postrzega pan zatem największą w historii tej wyspy falę imigracyjną – setki tysięcy Polaków, którzy przyjechali tu po wejściu Polski do Unii Europejskiej?
Jest ona pod wieloma względami wyjątkowa, nie tylko ze względu na jej rozmiar. Kilka aspektów wyróżnia ją na korzyść w porównaniu z innymi: Polacy – i różnią się tym od wszystkich pozostałych grup – rozprzestrzenili się dość równomiernie po naszym kraju. Gdyby wszystkie grupy etniczne zachowywały się w ten sposób, nie mielibyśmy wielu dzisiejszych problemów.
Poza tym, Polacy przynieśli ze sobą gotowość do ciężkiej pracy, czym wpływają pozytywnie nawet na pracowników brytyjskich. Mówiąc o imigracji, nie możemy przecież zapominać, że nie wszystkie grupy narodowościowe czy etniczne mają jednakowy wkład w rozwój gospodarczy tego państwa. Mieszkający tu Amerykanie, Niemcy czy Francuzi mają zwykle w tym ponadprzeciętny udział, z drugiej strony np. Pakistańczycy i Bengalczycy – średnio dużo mniejszy. Częściowo dlatego, że ich żony zwykle nie pracują zawodowo, a częściowo, że nie mają odpowiednich umiejętności. Efekt końcowy jest więc taki, że standard życia przeciętnego Brytyjczyka nie zmienia się wcale, a jest nas po prostu więcej.
Czy zgadza się pan z pojawiającym się czasem zarzutem, że Polacy odebrali miejsca pracy Brytyjczykom? Czy wchłonięcie przez brytyjskie firmy tak ogromnej liczby nowych pracowników nie jest jednak potwierdzeniem, że brytyjski rynek pracy był całkowicie wygłodzony?
Nie do końca.
Czyli akceptujemy więc wg pana zbyt niskie stawki?
Wie pan sam, że tak właśnie jest.
Czy równie ważnym powodem nie jest fakt, że przybywający z Europy Środkowej i Wschodniej przynieśli ze sobą umiejętności i fachy, których tu boleśnie brakowało oraz po prostu pracowitość?
To na pewno odgrywa dużą rolę. Jak i to, że Polacy dość równomiernie rozproszyli się po kraju, o czym już wspomniałem. Jednak większość Polaków wykonuje tu zajęcia niewymagające specjalnych kwalifikacji, biorąc za to minimalne lub zbliżone do nich, stawki. Pracodawcy są szczęśliwi, wielu brytyjskich pracowników – już znacznie mniej, gdyż płaca, na którą Polacy często się godzą jest nie do przyjęcia dla nich, gdyż nie pozwala na normalne długofalowe funkcjonowanie. W wielu sektorach większość brytyjskich pracowników nie jest więc w stanie z wami konkurować. Jest jeszcze druga kwestia: czy Wielka Brytania powinna sprowadzać pomidory czy zbieraczy pomidorów? Obecnie dzięki napływowi tanich pracowników nasi producenci konkurują z tymi z Hiszpanii, Portugalii czy właśnie z Polski. Moim zdaniem nie jest to dobry układ – my powinniśmy sprowadzać pomidory z tych krajów, a nie pracowników, którzy często żyją w opłakanych warunkach, z dala od rodzin. Lepiej byłoby, żeby ludzie ci pozostali w swoim kraju i tam wykonywali to samo zajęcie.
Absurdalny unijny system dopłat do rolnictwa nie pomaga chyba tutaj, wypaczając normalne zachowanie rynku?
To prawda. Jest to dodatkowe skomplikowanie i wypaczenie reguł, które mogłyby sprzyjać dojściu do sytuacji, którą opisałem.
Niemcy używają pojęcia „kultury dominującej”, w kontekście integracji imigrantów z krajów o odmiennej kulturze. Czy Wielka Brytania nie powinna być także bardziej asertywna w promowaniu czy też nawet narzucaniu swojej tradycji i kultury tym, którzy decydują się tu osiąść?
Myślę, że większe uświadamianie imigrantom, zwłaszcza tym z niektórych części Azji i Afryki, że kultura brytyjska – czy szerzej europejska – jest tu kulturą „główną” – nie używał bym określenia „dominującą” – jest bardzo potrzebne. Fiasko polityki wielokulturowości jest chyba widoczne dla wszystkich: doprowadziła ona m.in. do powstania istnych gett w wielu miastach oraz na Brytyjczyków, którzy nie mówią płynnie po angielsku, pomimo tego, że mieszkali tutaj przez większość swojego życia.
Mieszkał pan wiele lat w krajach muzułmańskich i zna pan bardzo dobrze te społeczeństwa oraz sam islam. Czy muzułmanie są w stanie zintegrować się ze społeczeństwami europejskimi?
Wydaje się, że nigdy w pełni. Islam jest bowiem nie tylko religią, lecz zarazem systemem organizacji całego życia. Wiele z elementów, które narzuca są sprzeczne z tradycją europejską, np. pozycja kobiet, brak akceptacji dla wolności wypowiedzi, czy – choć nie wszyscy muzułmanie rozumieją to jednakowo – reguły dotyczące ubioru.
Interesuje się pan od lat sytuacją izraelsko-palestyńską. Czy widzi pan na horyzoncie jakąkolwiek szansę polepszenia się relacji pomiędzy tymi dwoma narodami?
Niestety nie. Problem stanowi system polityczny Izraela, gdzie w wyniku reprezentacji proporcjonalnej w ich parlamencie skrajne partie za każdym razem stają na drodze próbom osiągnięcia kompromisu. Izrael doprowadza do narastania ogromnych pokładów nienawiści wobec siebie np. atakując czołgami obszary cywilne, a później blokując dostawy materiałów na odbudowę zniszczonych domów. Nie widzę szansy rozwiązania tej sytuacji prędko.
Palestyńczycy wydają się jednak nie być w stanie dotrzymać jakichkolwiek ustaleń ze względu na chaos i konflikty wśród nich samych.
To jest oczywiście drugim elementem impasu, jednak Izrael jest tu silniejszą stroną; stroną, która ma znacznie więcej kontroli nad sytuacją i przez to na tym państwie spoczywa większa odpowiedzialność.
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze