Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Wybory mogą przynieść niespodziankę

W najbliższy czwartek w W. Brytanii odbędą się wybory do Izby Gmin i samorządowe. Przesądzą one o tym, czy Partia Pracy będąca u władzy od 1997 roku uzyska mandat na nową kadencję, czy też wyborcy ukarzą ją za recesję z lat 2008-09.

Wybory zdecydują nie tylko o tym, jaką politykę gospodarczą i finansową W. Brytania będzie prowadziła w okresie wychodzenia z głębokiej recesji, ale także o tym, czy i jak system rządzenia państwem zostanie zreformowany i czy główną rolę w życiu politycznym nadal będą odgrywali laburzyści i konserwatyści, czy też do głosu dojdą liberałowie i inne mniejsze partie.

"Wyborcy są zmęczeni wieloletnimi rządami Partii Pracy, ale niekoniecznie są przekonani do konserwatywnej alternatywy, co czyni obecne wybory najbardziej nieprzewidywalnymi od 1974 roku, gdy po raz ostatni nie wyłoniono wyraźnego zwycięzcy" - powiedział PAP John Palmer z ośrodka badawczego Federal Trust.

Stawką w wyborach jest utrzymanie wysokich nakładów na wsparcie ożywienia gospodarki, a także sposób oraz terminarz redukcji zadłużenia kraju i ograniczenia deficytu finansów publicznych.

Laburzyści argumentują, że gospodarka wciąż wymaga wsparcia w formie wydatków rządowych, jeśli ma uniknąć ponownego ześlizgnięcia się w recesję. Konserwatyści (torysi) obawiają się, że rynki finansowe nie będą tolerowały zadłużenia państwa sięgającego 900 mld funtów szterlingów, które za rządów Partii Pracy podwoiło się i wskazują na przykład Grecji.

Liberalni demokraci postulują zmiany większościowej ordynacji wyborczej, ponieważ są przez nią najbardziej poszkodowani. Chcą głębokiej reformy bankowości, oświaty i podatków. Niewykluczone, że w wyborach okażą się języczkiem u wagi.

"Liberałowie będą mieć ok. 30 proc. głosów w skali całego kraju, a w 650-mandatowej Izbie Gmin przypadnie im 15 proc. mandatów. To ilustruje niesprawiedliwość ordynacji i systemu rozdziału mandatów" - wyjaśnia prof. Zbigniew Pełczyński były wykładowca w Pembroke College w Oksfordzie.

W kampanii wyborczej torysi atakowali Partię Pracy za propozycję podniesienia stawki ubezpieczenia socjalnego (odpowiednik ZUS) dla osób zarabiających powyżej 20 tys. funtów szterlingów rocznie, nazywając ją "podatkiem od miejsc pracy". Torysi chcą ją uchylić, a wynikającą stąd finansową dziurę wypełnić usunięciem marnotrawstwa w resortach rządowych.

Z kolei laburzyści atakowali torysowskie plany przyznania ulg podatkowych właścicielom nieruchomości, wskazując, że najbardziej skorzystają najbogatsi oraz propozycje cięć wydatków rządowych, które według nich zaszkodzą ożywieniu gospodarczemu. Partia Pracy gwarantuje utrzymanie wydatków na służbę zdrowia i oświatę.

"Konserwatyści ze względów ideologicznych chcą skurczyć państwo, a więc także skalę jego wydatków. Byłby to odwrót od realizowanej przez 13 lat polityki zwiększania nakładów na usługi publiczne i ci, którzy są od nich zależni, niewątpliwie by to odczuli" - wskazała w rozmowie z PAP Sarah Mulley z ośrodka badawczego IPPR.

Żadna z partii nie przedstawiła szczegółowego planu naprawy finansów publicznych. W powszechnym odczuciu wyborców, bez względu na to, która z partii wygra wybory, podniesie ona podatki i obetnie wydatki rządowe. Torysi wykluczają zwyżkę podatków, co oznacza, iż mają w planach znacznie głębsze cięcia wydatków rządowych niż pozostałe partie.

Torysi i liberałowie szermują hasłem zmian: "Konserwatyści i liberałowie konkurują między sobą o to, która z partii będzie rzecznikiem zmian. Laburzyści ostrzegają, że zmiana, zwłaszcza w polityce gospodarczej, niesie ze sobą duże ryzyko pogorszenia sytuacji. Z kolei liberałowie przedstawiają konserwatystów i laburzystów jako partie kontynuacji starego porządku" - zauważył Alan Shipman z Open University.

Wybory odbywają się w cieniu skandalu na tle refundacji wydatków posłów Izby Gmin, co spory odłam wyborców nastawia cynicznie. W kontekst wyborów wpisuje się także sprawa imigracji, w tym z nowych państw UE, a także nielegalnej imigracji. Laburzyści i torysi skrytykowali liberalne plany amnestii dla ok. 600 tys. nielegalnych imigrantów.

O tym, że gospodarka jest głównym punktem kampanii wyborczej przesądza także kryzys w Grecji. Spowodował on, że eurostrefa, która nigdy nie była w W. Brytanii popularna, stała się jeszcze mniej popularna.

Sondaże przedwyborcze sugerują, że najwyższe notowania mają torysi (32-36 proc.). Mogą stać się największą partią w Izbie Gmin, ale nie mieć bezwzględnej większości. System rozdziału mandatów sprzyja laburzystom, których okręgi są mniejsze. Poparcie dla laburzystów i liberałów jest zbliżone (28-32 proc.).

Wybory mogą przynieść komplikacje, jeśli torysi je zwyciężą i utworzą rząd, lecz nie będą mieli żadnej reprezentacji w Szkocji, a także wówczas, gdy Partia Pracy, na co się zanosi, będzie miała szczątkową reprezentację w Anglii na południe od regionu Midlands, lub nie będzie mieć jej wcale. Konkurentami torysów na prawicy są antyeuropejska partia UKIP (Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa) oraz antyimigracyjna BNP (Brytyjska Partia Narodowa). Na lewo od laburzystów jest Partia Zielonych.

Obecne wybory bywają też nazywane "wyborami, które warto przegrać", ponieważ ich zwycięzca ze względu na trudne i niepopularne decyzje, które będzie musiał podjąć, wykluczy się z udziału we władzy na pokolenie. Taką opinię przypisuje się prezesowi Banku Anglii Mervynowi Kingowi, który jej nigdy oficjalnie nie zdementował.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama