Walijski oddział Partii Liberalno-Demokratycznej przyznał ostatnio, iż policjant z hełmem i w żółtej, kamizelce którego zdjęcie zdobiło wyborczą ulotkę partii, to aktor. Policjant-aktor miał zilustrować partyjną wolę rozprawy z uliczną przestępczością. Zdjęcie jego karku podgolonego od tyłu na wzór sowiecki, zamieściła na okładce swego wyborczego credo nowa lider walijskich liberałów Kirsty Williams. Kilka dni wcześniej walijscy liberałowie posłużyli się zdjęciem sekretarki z poselskiego biura ubranej w strój pielęgniarki. Może są to przygotowania do przemianowania się liberałów na partię aktorów?
Walijscy liberałowie nie widzą powodu, by kajać się za przebierańców. Jak powiedział polityk tej partii Mike German, zdjęcie policjanta miało na celu przyciągnięcie uwagi wyborców do ważnego punktu programu liberałów, jakim była zapowiedź skierowania do patrolowania ulic większej liczby policjantów. Gdyby więc nie zdjęcie, to ta ważna wiadomość mogłaby ujść ich uwadze. W innej wyborczej ulotce firmowanej przez kandydata na posła Eda Townsenda, przedstawiono go jako posła lokalnego, a więc broniącego już zdobytego mandatu, a nie dopiero aspirującego do jego zdobycia. Tę drobną różnicę liberałowie wytłumaczyli literówką. Ale któżby zwracał uwagę na literówki, stając do wyścigu o władzę? Jeśli jacyś szydercy czytają ulotki liberałów pod kątem wyłapania literówek, to najwyższy dowód, że liberałowie się liczą.
Z policjantem i pielęgniarką flirtują też laburzyści i torysi. Camerona muszą boleć ręce od ciągłego podnoszenia noworodków na porodówkach, ale nie ustaje w zapewnieniach, że utrzyma wydatki na publiczną służbę zdrowia. Brown, by go przelicytować wpisał „gwarancje” utrzymania wydatków na NHS do wyborczego manifestu swej partii. Obaj mówią przy tym o usunięciu marnotrawstwa i oszczędnościach wymuszonych potrzebą zwiększenia efektywności, ale milczą na temat tego, gdzie na skutek oszczędności wzrośnie efektywność i o ile? Obie partie koncentrują uwagę przede wszystkim na tym, czego nie obetną, sugerując, iż nawet jeśli gdzieś wydatki ukrócą, to i tak nikt tego nie odczuje. W tym samym czasie za kulisami Whitehall nad scenariuszami cięć usilnie pracują anonimowi civil servants, niepoczuwający się do obowiązku okazywania miłości policjantom i pielęgniarkom, bo do flirtu z budżetówką podchodzą jako do pozycji w rozchodach.
Spośród różnych wyborczych komentatorów najbardziej trafił do mnie Rodney Barker profesor emeritus z London School of Economics. Napisał on, iż wszystkie brytyjskie partie polityczne mają jeden i ten sam problem – skończył się ich stary wróg komunizm, a pod ręką nie mają nowego. Mówiąc ściślej, mają dwa zestawy wrogów nowych, ale albo nie są to wrogowie przez nich rozpoznani, albo też nie mają śmiałości się z nimi zmierzyć. Pierwszym są bankierzy - sprawcy finansowego krachu i recesji z lat 2008-09, a drugim posłowie Izby Gmin – sprawcy politycznego krachu wywołanego sposobem rozliczania swoich wydatków, faktycznie traktowanych jako dodatek do pensji i ukrywanych przed opinią publiczną. Ten wybór wrogów stawia polityków w niemożliwym położeniu. Cameron jest synem brokera, Clegg bankiera, a Brown wprawdzie synem prezbiteriańskiego pastora, ale tym, który dla bankierów zrobił najwięcej ratując ich przed pójściem z torbami i zaciśnieniem regulacyjnej pętli.
Ten brak apetytu na potyczkę z bankierami jest tym bardziej widoczny, iż w trakcie kampanii wyborczej, w USA wybuchł skandal z Goldmanem Sachsem, który był w zmowie z funduszem hedgingowym przeciwko własnym klientom i namówił brytyjski bank Royal Bank of Scotland do kupna toksycznych aktywów. Praktyki banku GS, regulacja funduszy hedgingowych i globalny podatek od transakcji walutowych nie są tematami kampanii wyborczej, przesłoniętej przez miłość do policjantów i pielęgniarek. A przecież brytyjski podatnik wyłożył ponad 800 mln funtów na pokrycie strat RBS z tytułu transakcji z GS-em, a właścicielem ok. 80 proc. udziałów RBS jest brytyjski podatnik za pośrednictwem skarbu państwa.
Także wystąpienie przeciwko parlamentarnemu systemowi nadużyć finansowych, archaicznych przywilejów (na pojęcie immunitetu poselskiego z XVII w. powołali się posłowie oskarżeni o korupcję) i parlamentarnej nadreprezentacji (Izba Gmin liczy 650 posłów) żadna z partii nie ma melodii. Nie ma co się dziwić - partie musiałyby wystąpić przeciwko podglebiu, z którego wyrosły, co musiałoby się dla nich skończyć uwiądem. Zamiast tego wolą poprzestawać na specjalnych raportach i zmianach kosmetycznych przedstawianych jako przełom, którym nie są. Zmierzenie się ze społecznym kryzysem zaufania do banków i klasy politycznej jest dla brytyjskich polityków zadaniem ponad siły i zapowiedzią kontynuacji obecnej degrengolitis.
Dlatego rację ma Barker pisząc, iż „nie można oczekiwać, że któraś z głównych partii politycznych obieca wyborcom, że będzie ich chronić przed chciwością i nieodpowiedzialnym postępowaniem bankierów i posłów parlamentu. Każda z partii jest pozostawiona sama sobie bez wroga i będzie desperacko poszukiwać straszydła, zdolnego wyborców postraszyć” – wskazał profesor emeritus LSE.
Strachy, dodajmy od siebie, zyskują na znaczeniu w sytuacji, gdy poszczególne partie w swej polityce niewiele się od siebie różnią. Laburzyści straszą więc wyborców perspektywą zwycięstwa konserwatystów twierdząc, iż grozi to powrotem recesji, zaś konserwatyści ostrzegają, iż w razie zwycięstwa Partii Pracy, Wielka Brytania znajdzie się w położeniu zbankrutowanej Grecji.
Konserwatywny polityk Ken Clarke ostrzegł, że jeśli żadna z partii nie będzie w parlamencie miała bezwzględnej większości (czytaj nie dojdzie do utworzenia konserwatywnego rządu) Wielka Brytania będzie musiała udać się po prośbie do MFW. Wyborcza spirala strachu przebija apokalipsę wg św. Jana: Jeśli wygrają torysi, to młodzi ludzie będą bez dachu nad głową, a niemowlęta bez żłobków. Jeśli zwyciężą laburzyści, to opodatkują miejsca pracy, a więc pracodawcy nie będą nikogo zatrudniać łącznie z sobą i pozostanie im tylko emigracja na narciarskie stoki Davos.
Podczas gdy życie polityczne z braku odwagi do nazywania rzeczy po imieniu nie przestaje się kurczyć, a żadna z partii nie odpowiada na najważniejsze pytania wyborców, coraz bardziej rośnie gospodarcza i społeczna rola Tesco. Logika sugeruje, iż jest tylko kwestią czasu zanim ta siła nie przełoży się na wpływy polityczne. Ta największa w kraju sieć supermarketów właśnie ogłosiła, że jej nowym terenem ekspansji będzie budownictwo mieszkaniowe. Na początek Tesco wybuduje cztere wsie w południowo-wschodniej Anglii i nie będą to bynajmniej wioski potiomkinowskie. Oprócz wsi powstaną centra mieszkalno-handlowe. Klienci Tesco kupując w supermarkecie pietruszkę będą przy okazji mogli mogli sobie włożyć do koszyczka mieszkanko kupione za pośrednictwem agencji sprzedaży nieruchomości Tesco, zaaranżować pożyczkę hipoteczną w banku Tesco, zapłacić kartą kredytową Tesco i wybrać Tesco-meble. W trakcie dokonywania tych transakcji Tesco zgromadzi o kliencie więcej informacji niż wszystkie rządowe agendy do spółki. W świetle tych planów hasło zniesienia rządowego planu dokumentów tożsamości, które głoszą torysi musi w Tesco budzić szczere rozbawienie.
W odróżnieniu od firm deweloperskich Tesco nie ma trudności ze zdobyciem bankowego kredytu, bo samo jest bankiem. Zresztą przymierza się do otwarcia nowej sieci banków oferujących usługi z zakresu bankowości detalicznej. Niewiadomą pozostaje tylko, od kiedy w supermarketach będzie można brać ślub? Dlatego jednym z najważniejszych pytań, na które w toku obecnej kampanii wyborczej nie ma odpowiedzi jest na kogo w wyborach zagłosuje Tesco: czy także na policjantów i pielęgniarki, czy też może raczej samo na siebie?
Napisz komentarz
Komentarze