Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

W pogonii za 303

Zaczyna się od małego chłopczyka na głuchej polskiej wsi, gdzie nie ma dróg asfaltowych czy prądu. Chłopak spogląda na kłębiące się stada szybujących bocianów nad jego głową i marzy o tym, aby samemu unieść się nad tymi polami, które jego rodzina od wieków mozolnie uprawia.

»Dwadzieścia lat później ten sam chłopczyk jest już pilotem w słynnym Dywizjonie 303, zestrzeliwującym messerschmitty w ciągu dnia nad polami południowej Anglii, a wieczorem balującym z zachwyconymi Angielkami w londyńskim klubie nocnym. Poznajemy go osobiście i jego kolegów dzięki filmowi „303”, świeżo wyświetlonego w Ognisku w czwartek. Film jest wyprodukowany i wyreżyserowany przez polsko-amerykańskiego filmowca Tomasza Magierskiego.
80-minutowy obraz jest raczej elegią poświęconą polskim pilotom, bioracym udział w bitwie o Anglię, niż analizą historyczną czy zwykłym hołdem. Odtwarza ich role jako bohaterów i zwykłych śmiertelników zarazem, ale widziane z różnych perspektyw, zarówno ówczesnych jak i dzisiejszych.
Widzimy ich też oczyma ich własnych dzieci, lecz w poważnym już wieku. Widzimy jak dopiero teraz zaczynają doceniać role własnych rodziców, po wielu latach niedostrzegania kim naprawdę byli. W przypadku syna Mirosława Ferića było to zrozumiałe, ponieważ bohater nigdy nie poznał swoich rodziców. Stracił ich w najwcześniejszym dzieciństwie, a momencie, kiedy mając zaledwie 7 lat wysyłany był do brytyjskiego internatu, został obarczony (nie wiadomo przez kogo?) odznaczeniami ojca i pamiątkami osobistymi.
Natomiast w przypadku syna asa Witolda Urbanowicza i córki kanadyjczyka Johna Kenta (zwanego „Kentowski”), zastępcy komendanta dywizjonu, nastąpił typowy zanik w dialogu międzypokoleniowym, którego braku zresztą doświadczyło wiele osób z naszego pokolenia powojennego. Rodzice nasi, którzy przeżyli wywózki do Syberii czy roboty do Niemiec, lub walczyli w polskich siłach zbrojnych czy służyli w Polsce podziemnej, zranieni swoimi przeżyciami i powojennym potępieniem ze strony brytyjskiego środowiska, niechętnie dzielili się swoimi osobistymi przeżyciami wojennymi ze swoimi dziećmi. My natomiast rzadko chcieliśmy wiedzieć więcej, poza tym, co nam wpojono w polskiej szkole sobotniej i w harcerstwie. Nie docenialiśmy naszych rodziców i dziadków, aż nagle ich zabrakło, co szczególnie dało się odczuć w ostatnich latach, kiedy potrzeba było naocznych świadków historii, bo narodził się wielki głód wiedzy o ich roli, szczególnie wśród młodych polskich historyków.
Teraz, gdy niemal nie ma już weteranów, ich synowie i córki ocknęli się i chcą maszerować z odznaczeniami rodziców przed Cenotafem w Londynie.
Następnie, w filmie Magierskiego, widzimy naszych pilotów oczyma ówczesnych polskich kronik filmowych i newsreel’ów angielskich, wprawdzie pochlebnych, ale jednak podkreślających egzotykę tych wojowników z końca świata. Mniej ciekawie wypadają sceny z notorycznego „Marszu Zwycięstwa”, z którego Polaków wykluczono i powojenne wycinki prasowe o naszych żołnierzach, o tak jadowitej tresci, że prześcigają wszelkie o nas donosy prasowe w dzisiejszych brukowcach. Pozatem młody brytyjski historyk wojskowy z kamienną twarzą podaje rzeczowe statystyki wkładu pilotów polskich do zwycięstwa nad Luftwaffe, po czym informuje, już z chochlikem w oku, jak wielu brytyjskich pilotów nakładało polskie barwy na mundur, aby mieć większe powodzenie u dziewczyn.  
Najsympatyczniej wypada świadectwo dwóch autentycznych weteranów Dywizjonu 303, Stanisława Sochy (niedawno zmarłego) i Franciszka Kornickiego. Mówią pokornie i skromnie o swoim prostym pochodzeniu, jako dzieci ze wsi czy z okolic Lwowa, które od najwcześniejszych lat mają ambicję być pilotami. Jak powiedział jeden z nich, jedyną możliwością postępu społecznego dla chłopaka ze wsi było „wojsko, abo pójście na księdza” (drugie mu nie odpowiadało, bo podobały mu się dziewczyny). Pilnie uczyli się, zdali maturę, praktykowali loty na szybowcach, wstąpili do lotnictwa, szkolili się w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie, gdzie jednym z instruktorów był właśnie Witold Urbanowicz. Trudno nie mieć w tym miejscu uznania dla tych możliwości, które istniały dla prostych ludzi w przedwojennej Polsce, pomocnych w spełnianiu swoich ambitnych marzeń przez naukę i pracę nad sobą. Potem z równą skromnością opowiadali o uczestnictwie jako piloci w kampanii wrześniowej, gdy zgodnie z rozkazem wykradli się z Polski poprzez Morze Czarne do Francji, a stamtąd po upadku Francji do Anglii, kiedy przydzielono ich wpierw do szwadronu bombowców, a później do jednego z polskich dywizjonów myśliwskich. Mówili o walkach z Niemcami i o życiu towarzyskim pilotów, szczególnie kiedy byli jeszcze w oczach Brytyjczyków legendarnymi bohaterami. Nie dramatyzowali przedstawiając walkę z wrogiem, wystarczył zimny opis przebiegu potyczki z samolotem niemieckim, zaduma nad tym, że zabiło się człowieka, ale również przeświadczenie, że niemal każdego dnia im samym zagrażała utrata życia.
Mówili też bez patosu o poczuciu zdrady i o osobistych przykrościach od tubylców po układach jałtańskich. Te momenty producent potraktował szybko i wrócił do scen składania hołdu pilotom polskim, czy to na terenie szkoły w Polsce czy przy pomniku lotników w Northolt.
Wiemy wszyscy, jak kluczowa była „Battle of Britain”, która uchroniła Wielką Brytanię przed inwazją i klęską. Wiemy też, jak ważny był polski wkład w tę akcję. Magierski, który sam wstrzymuje się od komentarza, nie uwypukla tej sprawy, bo przyjmuje to za oczywiste. Koncentruje się raczej nad wysiłkiem, z jakim bohaterowie wykonali swoją służbę, czyli swój obowiązek żołnierski, narażając własne życie, aby pokonać wroga, a potem odejść w zapomnienie, i jeśli nie do tych wsi, które ich wychowały i do tego polskiego krajobrazu, za którym tęsknili, to przynajmniej do życia w kraju deszczów i herbaty, który ich z początku hołubił, potem upokarzał, aż wreszcie przygarnął.
Film nie jest propagandą czy nawet promocją polskich pilotów, ale przez swój osobliwy czar i prostą konstrukcję w opowiadaniu życiorysów i wyczynów tych skromnych bohaterów, przybliża ich do nas.
W tym samym stylu Magierski tworzy swoje inne utwory kinematograficzne, jak np. „Pianiści” – o czterech artystach amerykańskich, biorących udział w konkurse chopinowskim w Warszawie, czy „Mój ojciec Luo”, o amerykańskiej mulatce, odkrywającej swoje afrykańskie korzenie w Kenii, czy „Dzikie sny o orchidei”, o awangardowym polskim projektancie mody w Londynie. W tych filmowych portretach narracja tworzy się niby sama, w wypowiedziach bohaterów i uczestników, wyłapywanych w czasie podróży, w której odkrywają żródła swojej niecodzienności lub niecodzienności swoich bliskich. Filmy, takie jak „303”, są perłami, bo obnażają mimochodem tożsamość swoich postaci. Poznajemy bohaterów przez ich własne refleksje o swoim dzieciństwie i o swoim specyficznym wyczynie, które jego czy ją, tak wyróżniają. Każdy film jest w języku angielskim, ale każdy, w mniejszym czy większym stopniu, posiada swój wyraźnie atrakcyjny lecz subtelny element polski, lśniący w równie barwnym obcym otoczeniu.  
Uważam, że właśnie przez tę odkrywczą bezpośredniość i brak nabrzmiałego patosu, film „303” staje się lepszym świadectwem życia i bohaterstwa polskich pilotów Dywizjonu 303 niż niejedna uroczystość im poświęcona, pławiąca się w szablonowych frazesach, w szablonowych odczytach, przez szablonowych prezesów. «

Felieton został opublikowany również w „Tygodniu Polskim” z dnia 26.08.2016


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama