Nikt nie wygrał tych przyspieszonych wyborów, ale wiadomo kto je przegrał. Theresa May zwołała elekcję, żeby zawłaszczyć parlament, upokorzyć opozycję, umocnić swój mandat, zjednoczyć wokół siebie partię i mieć silne polityczne zaplecze w negocjacjach z Brukselą. Chciała otrzymać od Brytyjczyków potwierdzenie swojej wizji Brexitu i przyzwolenie na kolejne pięć lat przy 10 Downing Street. Nie osiągnęła żadnego z tych celów. Zamiast tego wzmocniła opozycję, utraciła mandat społeczny do sprawowania urzędu premiera i straciła swoją pozycję w Partii Konserwatywnej. A dla Europy stała się pośmiewiskiem. To największa polityczna katastrofa w nowożytnej historii Wielkiej Brytanii i osobiste upokorzenie dla liderki Torysów. Gambit May wyróżnia się nawet na tle innych, niespodziewanych politycznych wstrząsów – Brexitu i zwycięstwa Trumpa w USA. W obu przypadkach sondaże wskazywały na taką możliwość. Nic jednak nie sugerowało tego, co zdarzyło się w zeszły czwartek. Wszyscy się pomyliliśmy – sondażownie, eksperci, analitycy, rynki, politycy i dziennikarze. Znowu. I choć w teorii niewiele się zmieniło – Theresa May dzięki politycznej kroplówce zaaplikowanej przez irlandzkich unionistów wciąż steruje Wielką Brytanią – to jednak w praktyce zmieniło się wszystko.
Chaos
Theresa May zastępując na stanowisku premiera Davida Camerona miała prosty plan. Za wszelką cenę odróżnić się od poprzednika. Zaprezentować siebie jako poważną, odpowiedzialną, racjonalną liderkę. A jednak popełniła niemal identyczny błąd jak były lokator 10 Downing Street. Dla wąskiego, partyjnego interesu zaryzykowała przyszłość kraju i polityczną stabilizację. Cyniczna decyzja o przyspieszonych wyborach miała być tym, czym zwołanie przez Camerona referendum w sprawie Brexitu. Formalnością, działaniem doraźnym, kunktatorstwem, które miało dać partyjny spokój i komfort rządzenia. Oczyścić przedpole i zapewnić ład oraz polityczny porządek. Zamiast tego wykreowało chaos, problemy, katastrofę i multiplikujące się niewiadome. Konserwatywna prasa, która od początku kibicowała May w piątkowy powyborczy poranek była bezlitosna: „Theresa Dismay” ogłosił dziennik „The Sun”, „Gambit odniósł odwrotny skutek” wykrzyczały „Telegraph” i „Daily Mail”. Nawet jeśli Theresa May jeszcze nie ustąpiła ze stanowiska, to jej dni na urzędzie wydają się policzone. Partia jest wściekła. Prasa bezlitosna. Koalicja z DUP trudna. Zawieszony parlament, brak większości w Izbie Gmin, polityczny chaos i niepewność w kwestii Brexitu, to jej osobista porażka i katastrofa dla Partii Konserwatywnej. Wybory, których Wielka Brytania nie potrzebowała, przyniosły po raz kolejny szok. Zmieniły układ sił, przeorały polityczną mapę Zjednoczonego Królestwa, uwidoczniły podziały i społeczne pęknięcia. Regionalne, wiekowe, klasowe, kulturowe. Wykreowały więcej pytań niż dały odpowiedzi wprawiając w konsternację elity polityczne, komentatorów, rynki, wyborców oraz Europę. Niecały rok po chaosie spowodowanym wynikiem referendum w Wielkiej Brytanii rozpoczyna się kolejne polityczne pandemonium.
Oportunizm nie popłaca
Z dzisiejszej perspektywy decyzja o przyspieszonych wyborach wydaje się fatalnym błędem. Jednak w czasie, kiedy Theresa May je ogłaszała, Torysi cieszyli się olbrzymim poparciem, górując nad Labour w sondażach między 16 a 20 proc. Co prawda historia pokazuje, na co zwrócił uwagę w wieczorze wyborczym BBC prof John Curtice, że przyspieszone wybory za każdym razem kończą się porażką rządzących, bo wyborcy doszukują się w tej decyzji „ukrytych powodów”, to jednak Theresa May miała podstawy do tego, żeby liczyć na stabilną większość – od 100 do 150 posłów. Zamiast tego Wielka Brytania ma „zawieszony parlament”, a Torysi wielki ból głowy.
O 22 wieczorem w czwartek BBC, SKY i ITV ogłaszając exit polls wprawiły w osłupienie polityczny establishment i cały kraj. Przygotowane wcześniej scenariusze, komentarze i analizy wylądowały w koszu. Na szybko trzeba było opisać i zrecenzować zupełnie inną, nową fabułę. Zamiast rozmów o rozmiarach zwycięstwa Torysów, pojawiły się dyskusje o zawieszonym parlamencie i koalicjach. Kolejne godziny i spływające głosy zmieniały nieco obraz, ale do końca pozostał on ponury dla Theresy May. Komentatorzy i politycy, jak zawsze, byli ostrożni. Pierwszą osobą, która zmieniła ton był ex minister w gabinecie Gordona Browna, a dziś celebryta i gwiazda „Strictly Come Dancing” – Ed Balls, który w studiu ITV stwierdził, że „wyniki oznaczają, że Wielką Brytanię czekają kolejne wybory”. Siedzący obok niego były kanclerz skarbu George Osborne powiedział zaś, że „wątpliwe, aby May utrzymała się na stanowisku premiera”. A potem ruszyła lawina. Partia Pracy zaczęła nie tylko wygrywać w okręgach gdzie Torysi liczyli na niespodzianki, ale zaczęła podbierać bezpieczne mandaty Partii Konserwatywnej. Jeremy Corbyn, lider Partii Pracy podczas ogłoszenia wyników wyborów w swoim okręgu w Islington zdecydowanie opowiedział się za dymisją premiery: – Theresa May utraciła poparcie, utraciła głosy i utraciła zaufanie – stwierdził.
O 2:45 w swoim okręgu pojawiła się liderka Torysów i wyglądała na pokonaną. W krótkiej mowie zasugerowała, że Torysi nie zdobędą większości i skupiła się na partii, nie na swojej pozycji, wzbudzając kolejne spekulacje co do jej przyszłości. Tom Watson druga osoba w Labour powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli, że „Boris Johnson już ostrzy noże”, żeby je wbić w plecy May. A potem było jeszcze ciekawej. W Ipswich Ben Gummera – autor manifestu Partii Konserwatywnej nie dostał się do Izby Gmin. Podobnie jak były lider Liberalnych Demokratów Nick Clegg. Niespodzianki były w Anglii, gdzie Labour zaczęła zdobywać kolejne przyczółki i w Szkocji, gdzie wbrew oczekiwaniom konserwatyści wygrywali z SNP. Szkocki marsz Torysów był tak duży, że zaczęto spekulować czy Szkocja da Theresie May 10 Downing Street, co byłoby kolejnym politycznym wstrząsem sejsmicznym. W końcu Partia Konserwatywna w Szkocji nie odgrywała znaczącej roli od lat 80. A jednak pejzaż zaczął się zmieniać. Tak jakby podczas tych wyborów odbywały się jeszcze inne, wewnętrzne wybory.
Inne były tendencje na północy, inne na południu, inne w Walii, inne w Londynie i w Szkocji. Miało być nudnie i przewidywalnie, było ekscytująco i zaskakująco. O 6 rano stało się jasne, że Torysi nie uzyskają bezwzględnej większości potrzebnej do rządzenia. O 8 podano niemal pełne wyniki. Partia Konserwatywna zdobyła 44 proc. głosów i 318 miejsc w parlamencie. Labour 40 proc. (262) Szkocka Partia Narodowa 3.1 proc. (35) Liberalni Demokraci 7 proc. (12) UKiP 2 proc. (0) Zieloni 2 proc. (1) Wybory po raz kolejny pokazały, że polityka jest nieprzewidywalna, społeczne emocje wymykają się analitykom, kampania wyborcza ma znaczenie, a cynizm nie popłaca. Ogłoszenie przedterminowych wyborów miało dać Theresie May wielkie zwycięstwo, ale skończyło się spektakularną porażką.
Powyborczy pejzaż
Co wiemy? Po krótkim, choć burzliwym okresie, w którym Brytyjczycy testowali system wielopartyjny, powrócił czas dwóch partii. Zarówno Torysi jak i Labour odzyskali wyborców. Na Partię Konserwatywną głosowało trzynaście i pół miliona osób, a na Partię Pracy 12 824.737 Po Brexicie UKiP utracił polityczny imperatyw, sens istnienia i wyborców. Partia, która w ostatniej dekadzie napędzała debatę publiczną i kształtowała brytyjską politykę, odchodzi w niebyt. Szkocka Partia Narodowa po niespodziewanym politycznym blitzkriegu w 2015 r. zaczyna powoli tracić momentum. Jeśli dwa lata temu wydawało się, że w Szkocji narodziła się potężna siła, która będzie tam dominować przez dekady, to dziś widać, że niekoniecznie. I na pewno utrata miejsc przez SNP pokazała, że Szkoci odrzucają ideę kolejnego referendum w sprawie niepodległości i odłączenia się od Zjednoczonego Królestwa. 13 mandatów Torysów zdobytych na tym terenie, to jednak olbrzymi sukces konserwatystów, którzy stali się w Szkocji drugą partią. Wiadomo, że Labour przekonała do siebie prawie 2 proc. wyborców Partii Konserwatywnej i 4 miliony tych, którzy głosowali na UKiP burząc narrację, że po implozji partii Paula Nuttalla brexitersi automatycznie przerzucą poparcie na Torysów. Sprawdziły się przewidywania, że w ośrodkach gdzie w referendum głosowano za pozostaniem w Unii zyska Labour, a tam gdzie była przewaga „leaversów” – Partia Konserwatywna.
Niespodzianką w kontekście obaw o bezpieczeństwo po serii zamachów była wysoka frekwencja (69 proc. największa od 1997 roku) i liczne głosy młodych (56 proc. frekwencja), którzy tym razem stawili się przy urnach wspierając Corbyna (60 proc. głosów oddanych przez ludzi poniżej 35 roku życia przypadło Labour). W Walii wielkich niespodzianek nie było, chociaż Torysi liczyli na zdobycze w tym kraju, wychodząc z założenia, że głosy za Brexitem przełożą się na poparcie polityki rządu. Ciekawie za to było w Irlandii Północnej, która zazwyczaj w wyborach nie odgrywa żadnej roli. Teraz jest inaczej. To znów kraj dwóch partii. SDLP (Social Democratic and Labour Party) i UUP (Ulster Unionist Party) znikają z Westminsteru. Sinn Fein też pozostaje poza Izbą Gmin mimo, że otrzymała 7 mandatów. Ale Gerry Adams odrzucił możliwość złamania zasady i wejścia do brytyjskiego parlamentu. W konsekwencji DUP (Democratic Unionist Party) i jej 10 posłów dają możliwość Theresie May na skonstruowanie koalicji i rządu. Co rodzi kolejne pytania i niewiadome. Po pierwsze, wszystkie oczy kierują się teraz w stronę Irlandii. Bo DUP nie jest specjalnie rozpoznany. I nieformalna koalicja budzi uzasadnione obawy. Nie tylko dlatego, że nagle 10 posłów partii bez znaczenia trzyma w swoich rękach los Zjednoczonego Królestwa, ale dlatego, że unioniści mają skrajne, archaiczne, prawicowe poglądy. Działacze DUP sprzeciwiają się małżeństwom jednopłciowym, prawom reprodukcyjnym kobiet, wielu wyznaje kreacjonizm i odrzuca konsensus naukowy w kwestii zmian klimatycznych. Pytanie jak mizoginiści, homofobi i ksenofobi odnajdą się w kolorowym, pełnym kobiet i osób ze środowiska LGBT nowym parlamencie pozostaje otwarte. Ciekawe będzie jak kwestia politycznej pozycji DUP w Izbie Gmin przełoży się delikatną równowagę w samej Irlandii Północnej i jaka będzie reakcja brytyjskiej opinii publicznej na tą dziwaczną, reakcyjną kolację.
Co dalej?
Słaby mandat Theresy May, zawieszony parlament, ewentualna, trudna, oficjalna, ale nieformalna koalicja z DUP, kreują olbrzymie problemy. Głównie, związane z Brexitem ngocjacje miały się zacząć w przyszłym tygodniu. I najprawdopodobniej zostaną przełożone. Dopiero w poniedziałek odbędzie się The State Opening of Parliament czyli formalne rozpoczęcie roku parlamentarnego w Zjednoczonym Królestwie, a mowa tronowa (Queen's Speech lub King's Speech) przedstawi plan działań rządu na nadchodzącą sesję. Mowa tronowa to właściwe expose (wygłaszane przez królową, ale napisane przez premiera), co oznacza, że Theresa May ma zaledwie kilka dni na skonstruowanie koalicji. Polityczny chaos na Wyspach, niepewna pozycja w partii i brak mandatu do „twardego Brexitu” osłabiają pozycję negocjacyjną Theresy May (lub jej następcy) z Brukselą. Rodzą się kolejne niewiadome. Nie tylko w kwestii kalendarza, który trzeba będzie układać na nowo, strategii negocjacyjnej, ale również samej wizji brexitu. Wiadomo bowiem jedno: ekstremalny Brexit został właśnie pogrzebany. Podobnie jak polityka austerity. 10 Downing Street będzie musiało również przemyśleć swoją strategię wobec NHS i innych flagowych pomysłów. Boris Johnson dosyć enigmatycznie rzucił, że „Partia Konserwatywna musi się wsłuchać w to, co mówią wyborcy”, co może oznaczać, że propozycje programowe partii będą zrewidowane.
Wybory, oprócz oczywistych rezultatów wskazujących na to kto będzie rządził krajem, sygnalizują również inne kwestie. Obrazują oczekiwania społeczeństwa. A te tuż po zamknięciu urn są nieco enigmatyczne. Wiadomo, że Wielka Brytania jest podzielona jak nigdy. Że kraj wrócił do tradycyjnego sporu między lewicą, a prawicą. Że „blairyzm” został ostatecznie pogrzebany, a pozycja Jeremiego Corbyna, mimo porażki, wzmocniona. Że za horyzontem czają się prawdopodobnie kolejne przyspieszone wybory. Że widać pęknięcie między młodymi i starszymi wyborcami. Pierwsi stawiają na lewicę, drudzy na prawicę. Że różnice w kwestii członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej wciąż są znaczące i kluczowe w formułowaniu polityki.
Jeśli Theresa May sądziła, że przedterminowe wybory dadzą rządowi silny mandat do realizacji jej wersji Brexitu, to właśnie otrzymała wiadomość, że nie ma na to zgody. Zjednoczone Królestwo utkwiło w politycznym klinczu. Żadna partia nie ma wyraźnej większości, społeczeństwo pozostaje głęboko podzielone. W szerszym, ideologicznym kontekście wiadomo, że odrzucony został thatcheryzm i blairyzm – dwie narracje, które definiowały i napędzały Torysów oraz Labour przez dekady. Te paradygmaty znikają, ale choć stare upada, to nadal nie wyłania się nowe. Zmierzch thatcherowskiej i blairowskiej hegemonii nie przynosi żadnych nowych idei. Ani populistyczny nacjonalizm May, ani mądry radykalizm Corbyna nie porwały społeczeństwa. Wielka Brytania znalazła się w politycznym rozkroku. I to w najgorszym możliwym momencie. Bo wyzwania są olbrzymie, stawki wysokie, a przyszłość niepewna.
Napisz komentarz
Komentarze