Szefowa francuskiego ultraprawicowego Frontu Narodowego (FN) Marine Le Pen ogłosiła niedawno, że otworzenie rynku pracy w UE to "aberracja". Le Pen miała na myśli głównie Bułgarów i Rumunów, ale FN chce też walczyć o zniesienie przepisów pozwalających na zatrudnianie we Francji pracowników delegowanych z UE.
Powracająca we Francji obawa przed przysłowiowym "polskim hydraulikiem" skłania FN do nawoływania do zamknięcia granic kraju, a nawet "skonsultowania z Francuzami kwestii przynależności (Francji) do UE" - cytuje Le Pen "Le Nouvel Observateur".
Według portalu informacyjnego Atlantico w "ubiegłym roku 40 tys. szefów firm budowlanych podpisało petycję w sprawie walki z nieuczciwą konkurencją, jaką stanowią +polscy hydraulicy+". We Francji termin ten odnosi się do wszystkich pracowników z Polski czy Europy Wschodniej, pracujących na czarno, poniżej przyjętych stawek czy też w ramach tzw. pracy delegowanej.
"Zła koniunktura gospodarcza zawsze sprzyja objawom zniecierpliwienia i nawoływaniu do protekcjonizmu" - tłumaczy tę niechęć ekonomista Jean-Charles Simon.
Związkowcy w wielu krajach UE, a przede wszystkim we Francji i Belgii, oskarżają Polaków i zatrudniające ich firmy o "dumping społeczny", czyli obniżanie kosztów pracy oraz odbieranie robotnikom ich z trudem wywalczonych praw.
Polityków martwi zalew przybyszów pracujących na czarno i powstawanie nielegalnego rynku pracy opłacanej poniżej najniższych obowiązujących stawek, co rodzi "nieuczciwą konkurencję" dla francuskich firm. Na tym rynku zwanym "low cost" pracuje we Francji około 400 tys. osób, co najbardziej zagraża sektorowi budowlanemu, przemysłowemu oraz firmom zatrudniającym pracowników tymczasowych - pisze "Le Figaro".
Atlantico zwraca jednak uwagę, że podejmowanie pracy na czarno mówi najwięcej o tym, jak nieelastyczny i kosztowny jest rynek pracy we Francji. "Le Figaro" podkreśla, że Polacy podejmują się wielu prac, na które Francuzi po prostu nie mają ochoty. "Nie, oni nie ustawiają się w kolejkach po zasiłki dla bezrobotnych i zasiłki społeczne. Nie wpisują się na listy oczekujących na mieszkania socjalne (...). Pracują ciężko i efektywnie" - broni Polaków na łamach Atlantico prawicowy publicysta i pisarz Benoit Rayski.
"Le Point" tłumaczy rosnącą niechęć do otwartego rynku pracy szerszym zjawiskiem: odradzaniem się prawicy zwanej "neokonserwatywną" - na wzór neokonserwatystów amerykańskich - która jest niechętna imigrantom.
Co cechuje francuskich noekonserwatystów, którzy paradoksalnie zyskują ostatnio wpływy zarówno po prawej jak i lewej stronie sceny politycznej? "Powrót do nacjonalizmu, który jest wrogi zarówno Unii Europejskiej, wspólnej walucie, globalizacji i liberalizmowi ekonomicznemu", jak i otwartemu rynkowi pracy i imigracji - wyjaśnia "Le Point".
Niechęć do pracowników z Europy Wschodniej wyraża się dobitniej w czasopismach regionalnych i związkowych. Dziennik "L'Union" cytuje starsze małżeństwo, u którego pojawili się Polacy wysłani przez firmę meblarską: "Gdybyśmy wiedzieli, że to Polacy mają montować meble, nie kupilibyśmy ich. We Francji jest pięć milionów bezrobotnych". Nie należy akceptować sytuacji, w których pracę należną Francuzom daje się Polakom. "Przecież polscy robotnicy nie będą potem kupować mebli" - poskarżyło się małżeństwo, przyznając, że Polacy świetnie wykonali swoją robotę.
W Wielkiej Brytanii niechęć do Polaków odżyła na taką skalę, że premier David Cameron mawia, iż należy tak zmienić przepisy dotyczące otwartego rynku pracy i imigrantów, by nie powtórzył się "polski problem" - pisze "Economist".
Konserwatywna deputowana Priti Patel głosi, że przybysze z Europy Wsch. wykorzystują system opieki społecznej "do granic możliwości". Tymczasem "Guardian" przypomina, że niespełna 6 proc. imigrantów z UE ubiega się w ciągu sześciu miesięcy od przybycia o zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną.
Jednak nawet były laburzystowski minister spraw wewnętrznych Jack Straw powiedział, że decyzja o otworzeniu brytyjskiego rynku pracy "była spektakularną pomyłką".
Polacy są drugą co wielkości - po Indusach - mniejszością narodową w Wielkiej Brytanii. Od 2002 r. pracującym tam Polakom nadano prawie 1,2 mln numerów ubezpieczeń społecznych; nie wszyscy zostali na Wyspach. Polki urodziły w 2012 r. więcej dzieci niż kobiety w jakiekolwiek innej grupie etnicznej prócz Brytyjczyków.
"Polacy (...) stali się przedmiotem politycznych rozgrywek, w których wszyscy brytyjscy politycy grają w tej samej, wrogiej im drużynie" - pisze "Economist" w artykule "Polski paradoks".
Paradoks ten polega na tym, że niezależnie od niechęci polityków, rynek pracy bez problemów wchłania Polaków; są też oni dobrze tolerowani w miejscach, w których się osiedlają - argumentuje brytyjski tygodnik. Polscy robotnicy wyrobili sobie na Wyspach opinię pracowitych i godnych zaufania - przypomina "Guardian".
Ponadto do Wielkiej Brytanii trafia znacznie więcej wykształconych Polaków niż do Niemiec czy USA. Szybko uczą się języka, szybko też zdobywają kwalifikacje do bardziej wymagających prac. Wielu z nich jest wręcz "przekwalifikowanych" jak na swoje stanowiska i powinni stosunkowo szybko awansować - wylicza "Economist".
Skąd więc polski paradoks i obietnice, że politycy nie dopuszczą do kolejnego "polskiego problemu"? - zastanawia się "Economist". "Przecież +sytuacja Polaków+ skłania do znacznie większego optymizmu niż sugerują politycy" - kontynuuje tygodnik i nie daje żadnej definitywnej odpowiedzi.
Napisz komentarz
Komentarze