Wizyta Donalda Trumpa w Europie obnażyła wszystkie wady nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych i wprawiła politycznych liderów w osłupienie. Szczyt NATO pozbawił ostatnich złudzeń tych, którzy sądzili, że Trump się ucywilizuje. Że po kampanijnych wybrykach urząd oraz zaplecze wymusi na nowym prezydencie Stanów Zjednoczonych zachowania racjonalne. Że groteskowa postawa, żenujące komentarze oraz wystąpienia zostaną zastąpione profesjonalną polityką. Dowody są widoczne. Trumpowi brakuje temperamentu, podstawowej wiedzy i inteligencji, żeby być nawet w minimalnym stopniu kompetentnym prezydentem i nieformalnym liderem wolnego świata. Pozycja, którą do tej pory pełnił każdy poprzedni lokator Białego Domu jest do wzięcia. I wydaje się, że przypadnie Angeli Merkel, która na tle światowych polityków wypada najlepiej.
Decyzja o wycofaniu się USA z historycznego porozumienia klimatycznego w Paryżu, o czym Trump poinformował na swoim ulubionym Twitterze, to już tylko wisienka na zakalcu. Stany Zjednoczone nieformalnie opuszczają globalny główny nurt. Przestają odgrywać dominującą rolę w świecie. Nie wytyczają kierunków i nie napędzają zmian. Stają się wręcz problemem. „Czasy, kiedy mogliśmy polegać na innych się skończyły. Europa musi wziąć sprawy w swoje ręce” – ogłosiła Angela Merkel podczas wystąpienia rozpoczynającego jej kampanię wyborczą w Niemczech. Te słowa, mocne, jeśli chodzi o kanclerkę, która zazwyczaj używa dyplomatycznego języka i łagodnego tonu, choć skierowane były w głównej mierze do publiczności w Niemczech, to jednak powinny być traktowane jako wytyczne dla całej Unii. Bo Europa musi przejąć po USA rolę hegemona zarówno w kwestiach bezpieczeństwa jak i gospodarki. Ale żeby to osiągnąć musi przyspieszyć zbiorowe działania. Bardziej się zjednoczyć i politycznie skonsolidować. Potrzebne są większe wydatki wojskowe, lepsza koordynacja i bardziej zjednoczona polityka zagraniczna.
Trump i Brexit to wymuszają i umożliwiają. Układ sił na politycznej mapie świata ulega przeobrażeniom. To wyzwanie również dla Polski, która nie może już jak dotychczas trwać w antyunijnej i antyniemieckiej retoryce, jeśli nie chce się znaleźć na marginesie.
Covfefe Trumpa
W Europie, inaczej niż podczas wcześniejszych wizyt, Trump miał odgrywać koncyliacyjną rolę. W Izraelu i Arabii Saudyjskiej trzymał się scenariusza, ale także, co istotne, traktowany był ze sporą estymą – niemal jak przedstawiciel rodziny królewskiej. Działało to pozytywnie na jego ego i pozwoliło uniknąć wpadek. W Europie Trump musiał się przeobrazić w jednego z wielu. Być w grupie równych, którzy szukają wspólnych rozwiązań i konsensusu. Ale Trump nie potrafi działać kolegialnie. A do tego jeszcze nie czyta książek, nie interesuje się światem i nie słucha innych. Jego doradcy przed wizytą w Europie dostali zadanie streszczenia najważniejszych punktów spotkania na jednej kartce papieru. A i tak, jak poinformował „New York Times”, „Trump nie przeczytał ich do końca, bo się znudził”. Brak przygotowania do rozmów spowodował lawinę groteskowych komentarzy. Zarówno, jeśli chodziło o wydatki na zbrojenia innych członków NATO (słynne 2 proc. budżetu), jak i o dominację ekonomiczną Niemiec. W pierwszej kwestii Trump zapomniał, że członkowie NATO mają czas na zwiększenie budżetów wojska do 2024 r. i Europa te wydatki systematycznie podnosi. W drugiej kwestii, dokładnie w sprawie liczby samochodów, które Niemcy sprzedają w USA, co Trump określił mianem „bardzo złej” sytuacji, prezydent USA nie został chyba poinformowany, że niemieckie auta sprzedawane w Stanach są tam produkowane. Dokładniej w Południowej Karolinie – największej fabryce BMW na świecie.
Czego jednak można się spodziewać polityku, który, jak donoszą amerykańskie media, przez swoje otoczenie traktowany jest jak dziecko? Doradcy w Białym Domu odciągają go od mediów społecznościowych i dali mu telefon tylko z jedną aplikacją (Twitter), żeby nie rozpraszał swojej uwagi. W konsekwencji świat miał chwilę zabawy, kiedy w nocy pojawił się kuriozalny Twitt. Trump nie potrafił dobrze przeliterować słowa „coverage”, które w jego mniemaniu pisze się „covfefe”. Bardzo możliwe, że ten trumpizm wejdzie do potocznego języka i słowników. Tylko nie wiadomo, co będzie oznaczać. Głupotę, brak wiedzy, żenadę? Nie ulega wątpliwości, że dla wielu prezydent USA stał się pośmiewiskiem i obiektem kpin. Z Trumpa żartują nie tylko satyrycy i komicy. Poważni politycy mówili, że chcą przygotować koszulki z napisami „przetrwałem 25 maja 2017” (szczyt z udziałem Trumpa), a prezydenci i premierzy krajów nordyckich kpili ze zdjęcia zrobionego Trumpowi, królowi Arabii Saudyjskiej Salmanowi bin Abdulaziz i egipskiemu prezydentowi Abdelowi Fattah al-Sisi. Niepoważny prezydent USA dokonuje jednak bardzo poważnych zmian. Kraje demokratyczne rozumieją, że na arenie międzynarodowej tworzy się mała rewolucja.
Wielka Europa
Już od kliku tygodni można obserwować jak pękają tamy europejskiej polityki. Głównie Niemiec, które wcześniej w sprawach tj. Unia dwóch prędkości czy bardziej ścisłej integracji były powściągliwe. Wbrew temu, co o Berlinie głoszą eurosceptycy, przez lata polityka Niemiec wzmacniała status quo. Niemcy prezentowały wstrzemięźliwą postawę wobec głębszych instytucjonalnych reform UE i nie atakowały za bardzo ani Polski ani Węgier. W układance europejskiej polityki kraje Europy Środkowej i Wschodniej przez długi czas były dla Berlina elementem równoważącym Francję oraz państwa południa Europy i – wbrew zapowiedziom prawicowych polityków o wszczęciu w Unii rewolucji, która miałaby przynieść kres niemieckiej dominacji – sojusznikiem w utrzymywaniu status quo, zapewniającego naszym zachodnim sąsiadom uprzywilejowaną pozycję w ramach Wspólnoty. To dlatego PiS mógł sobie pozwalać na wiele. Berlin, na łamanie standardów demokratycznych i antyniemiecką retorykę, patrzył pobłażliwie. Ten układ zaczął się zmieniać po Brexicie, a zwłaszcza po wyborze Trumpa. W marcu w Wersalu wraz z prezydentem Francji Hollandem oraz premierami Hiszpanii Rajoyem i Włoch Gentilonim kanclerz Merkel opowiedziała się za „Unią wielu prędkości”, choć wcześniej konsekwentnie się tej koncepcji sprzeciwiała. Choć była zdecydowaną przeciwniczką zmian unijnych traktatów, to po wizycie Emmanuela Macrona w Berlinie ogłosiła, że aby nadać procesowi odnowy Unii Europejskiej nową dynamikę, konieczna może być ich rewizja. Nawet nieugięty, słynący z bezkompromisowej obrony niemieckiej sakiewki i jeszcze niedawno gotowy wyrzucać Grecję ze strefy euro minister finansów Wolfgang Schäuble przyznał, że niemiecka nadwyżka handlowa jest zbyt wysoka, a w dobrze funkcjonującej wspólnocie, składającej się z państw o różnych potencjałach, muszą istnieć mechanizmy wyrównawcze. To kolosalna zmiana w myśleniu.
Jeśli za modyfikacją politycznych narracji pójdą rzeczywiste działania, dla krajów europejskich peryferii nadchodzi czas ważnych decyzji. Bo wybór będzie jeden. Albo wejście do głównego nurtu Unii i partycypacja w reformach strukturalnych, albo stopniowe wychodzenie ze Wspólnoty.
Błazenada Donalda Trumpa wymusza na krajach zachodnich powagę. Konsolidację wartości, działań i polityki, a nie tylko interesów. Trump obiecywał, że sprawi, że „Ameryka znowu będzie wielka”. Jak na razie jednak wzmacnia Stary Kontynent. Napędza i implikuje większą integrację w Europie. Zjednoczenie 27 krajów, pogodzenie waśni, sprzecznych interesów i zrozumienie, że mamy wspólny cel oraz przyszłość, wymaga sporej sztuki. Ale Trumpowi może się to przypadkiem udać.
Napisz komentarz
Komentarze