Brytyjski rząd lubi i potrafi kreować narrację. Ofensywa PR-owska przygotowywana w zaciszu 10 Downing Street i kontrolowana przez Theresę May zmienia się co tydzień. I dominuje w mediach. Czternaście dni temu rząd skupił uwagę opinii publicznej na formalnym wniosku skierowanym do Rady Europejskiej o rozpoczęcie procedury wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Media i społeczeństwo żyło artykułem 50 Traktatu Lizbońskiego oraz rozpoczynającymi się negocjacjami.
W zeszłym tygodniu rząd rozpoczął nową ofensywę polityczną. Tym razem chodziło o promocję Wielkiej Brytanii w świecie. „Globalnej Brytanii” jak to określa Theresa May. Premiera poleciała na rozmowy handlowe do Jordanu oraz Arabii Saudyjskiej. Kanclerz Philip Hammond odwiedził Indie, żeby promować brytyjski sektor finansowy. Minister Handlu Liam Fox odbył zaś podróż po północnowschodniej Azji oraz po krajach Zatoki Perskiej. Wszystkie te wizyty były skoordynowane i odpowiednio nagłośnione żeby pokazać nową twarz postbrexitowej Wielkiej Brytanii. Królestwo ma być teraz globalnym magnesem dla zagranicznych inwestycji. Ale jak wiele rzeczy związanych z Brexitem to raczej slogan niż koherentna, przemyślana i racjonalna polityka. A wręcz myślenie życzeniowe. Rzeczywistość jest bowiem taka, że nawet po wyjściu Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej najważniejszymi partnerami handlowym Wielkiej Brytanii pozostaną kraje starego kontynentu oraz USA. Istnieje przepaść między postbrexiotową ideologią „globalnej Brytanii” otwartej na inwestycje, handel i innowacje, a realiami. Nie wspominając nawet o moralnych wątpliwościach handlowania z autorytarnymi rządami, które łamią prawa człowieka. Theresa May chciała pokazać „globalną Brytanię”, ale większość zobaczyła zdesperowany kraj gotowy na umowy z najgorszymi reżimami.
Porozumienie ponad podziałami
Komentatorzy na Wyspach podśmiechują się z Theresy May, że ma zamiar robić interesy z Arabią Saudyjską, gdzie ścinanie głów jest akceptowaną formą kary. Ale to nie jest śmieszne. To kraj, który łamie wszelkie możliwie prawa człowieka. Lecą tam głowy dysydentów i gejów. Imigrantom zabiera się paszporty i traktuje jak niewolników. Kobiety nie mają żadnych praw. To kraj, który zrzuca kupowane w Wielkiej Brytanii bomby na Jemen. W 2011 napadł na Bahrain, żeby uchronić tamtejszy reżim przed prodemokratyczną rewoltą. A do tego jeszcze wspiera finansowo radykalny islam i terroryzm. Idealny partner handlowy dla kraju demokratycznego.
Podobnie jak Turcja, z którą Theresa May chce tworzyć „nowe, głębokie handlowe relacje”, mimo że w kampanii referendalnej odgrywała rolę straszaka, a dziś szybko zamienia się w dyktaturę. Prezydent Recep Erdoğan po nieudanym puczu zwolnił z pracy 120 tys. obywateli, a 40 tys. aresztował, w tym 144 dziennikarzy. Human Rights Watch w swoim raporcie napisało, że Erdoğan „zdewastował podstawowe demokratyczne hamulce oraz nie przestrzega praw człowieka”. Liam Fox na Filipinach prowadzi zaś rozmowy z prezydentem Rodrigo Duterte, który w przeszłości jako burmistrz Davao zorganizował „szwadrony śmierci”, które bez sądu wykonywały egzekucje na handlarzach narkotyków, przemytnikach i pospolitych kryminalistach.
Wojna narkotykowa na Filipinach pochłonęła już 7 tys. ofiar śmiertelnych. Wielka Brytania się tym jednak nie przejmuje. Tak jak, po prawdzie, inne demokratyczne kraje, ale żaden relacjami gospodarczymi z państwami nieliberalnymi się nie chwali. Zjednoczone Królestwo wkracza na te terytoria z fanfarami i nadziejami. Co, podobnie jak niemal błagalne nawoływanie Waszyngtonu do „ściślejszej współpracy gospodarczej”, stanowi akt desperacji. I tak jest odbierane. Nie tylko w świecie zachodnim.
Indie ekonomiczną ofensywę Wielkiej Brytanii widzą jako próbę powrotu do imperialnej przeszłości. Zjednoczone Królestwo chce się przekształcić w Imperium 2.0 – żartują niektórzy komentatorzy. Sceptycyzm Delhi wynika nie tylko z kolonialnych doświadczeń, ale także z poprzednich nieudanych prób nawiązania ściślejszych relacji gospodarczych, o czym niedawno wspomniał Vince Cable – były minister biznesu, innowacji i zdolności w koalicyjnym gabinecie Davida Camerona. „Chcieliśmy ich pieniędzy, ale nie chcieliśmy ich ludzi” – napisał nawiązując do programu Mode 4 – propozycji indyjskiego rządu żeby ułatwić uzyskiwanie wiz indyjskim informatykom, który 10 Downing Street odrzucił. Nie dziwi więc, że Delhi opiera się czarowi brytyjskiej dyplomacji. Podobnie jak inne stolice, z którymi Londyn chciałby nawiązać gospodarcze umowy.
Kanada woli mieć z mozołem podpisany traktat z Unią Europejską i żeby nie drażnić Brukseli nie pali się do zwiększenia handlu z Wielką Brytanią. Dla Japonii potencjalnego ważnego partnera Zjednoczone Królestwo traci swoją najważniejszą kartę przetargową – nie jest już wrotami do Europy. Australia i Nowa Zelandia handlują głównie z USA oraz z Chinami i brytyjski biznes nie ma tam za bardzo miejsca ani możliwości ekspansji. Jeśli 10 Downing Street stawia na jakieś kolonialne sentymenty, jakąś wspólnotę przeszłości i kulturową bliskość, to popełnia błąd. Sentymenty przegrywają z realiami handlowymi. Zresztą podpisanie nowych umów handlowych z demokratycznymi państwami wymaga czasu. A tego Londyn decydujący się na „twardy Brexit” nie ma.
Wymyślić UK na nowo
Największy problem z zeszłotygodniowym objazdem brytyjskiej dyplomacji polega na tym, że Wielka Brytania pokazała się światu jako lider globalnej hipokryzji. Kraj, który przekłada interesy nad pryncypia i demokratyczne, cywilizacyjne standardy. To nie jest niespodzianka ani nowość – brytyjskie rządy od czasów Margaret Thatcher otwarcie handlowały bronią z krajami, które łamały prawa człowieka, co postrzegane było jako racja stanu. Kiedy Robin Cook minister spraw zagranicznych w rządzie Blaira proponował bardziej etyczną politykę zagraniczną, był wyśmiewany nawet w szeregach laburzystów.
Nigdy jednak handel z ekstremistami nie był witany z takim entuzjazmem. Wiadomo było, że po opuszczeniu Unii Europejskiej Wielka Brytania będzie musiała znaleźć dla siebie nowe miejsce na globalnej mapie świata. Określić i wymyślić się na nowo, ale chyba nikt się nie spodziewał, że będzie to rola globalnego dealera robiącego interesy z despotami, autorytarnymi rządami i terrorystami. A wszystko na to wskazuje. Mimo, że dziś 44 proc. eksportu Wielkiej Brytanii przypada na Unię, Theresa May desperacko szuka innych rynków, odwracając się plecami do największego i najbardziej stabilnego handlowego partnera. To kolejny katastrofalny skutek „twardego Brexitu”. Pytanie jak długo jeszcze brytyjski rząd będzie brnął w absurdalną i samobójczą politykę antyeuropejską. Światowy handel na własną rękę to fantazja. Wiara w moc „globalnej Brytanii” – złudzenie. Przyjaźń, handel, sojusze – interesy Zjednoczonego Królestwa są w Europie. 10 Downing Street musi zacząć je wzmacniać. Czas najwyższy przełknąć dumę i błagać Brukselę o łagodny Brexit. Zanim będzie za późno.
Napisz komentarz
Komentarze