Zeszłotygodniowe przemówienie szefowej brytyjskiego rządu w Lancaster House miało być przełomowe. Spodziewano się, że Theresa May zrezygnuje z coraz bardziej męczącej, również dla satyryków, mantry, że „Brexit znaczy Brexit” i przedstawi w końcu plan lub choćby zarys strategii na wyjście Wielkiej Brytanii z Unii. Zamiast oczekiwanego przełomu było jednak symboliczne, ważne i ciekawe przemówienie wygłoszone w tym samym miejscu, w którym w 1988 roku Margaret Thatcher entuzjastycznie zapowiedziała przystąpienie Wielkiej Brytanii do europejskiego rynku, ale bez politycznych fajerwerków. W jakimś sensie historia zatoczyła koło, tylko tym razem w przeciwnym kierunku. Nie więcej lub mniej Europy, lecz całkowite zero. May zapowiedziała, że Brexit ma być, twardy, całkowity. Nie ma mowy na żadne połowiczne rozwiązania ani szans na „wyjście bez wyjścia”. Konserwatywna, eurosceptyczna prasa i zatwardziali brexitersi mogą odetchnąć z ulgą. Rząd nie będzie majstrować przy Brexicie. 10 Downing Street oficjalnie przyjęło narrację eurosceptyków i ma zamiar wdrożyć ją w życie. Przemówienie, w głównej mierze skierowane do tych, którzy głosowali za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii przypomniało i jeszcze bardziej uświadomiło o fatalnych skutkach „twardego Brexitu”. May ryzykuje jakość życia społeczeństwa, sojusze i wartości w imię zapewnienia poparcia ksenofobicznej prasy i stabilizacji w Partii Konserwatywnej. Urzędowy optymizm wraz z fantazjowaniem o miejscu Wielkiej Brytanii w polityce globalnej maskował fatalne skutki decyzji, które podjęło społeczeństwo sześć miesięcy temu i którą rząd ma zamiar wdrożyć w życie bez względu na polityczne, ekonomiczne i społeczne koszty. Wystąpienie szefowej rządu miało uspokoić Brytyjczyków, Europę, biznes i rynki finansowe, ale w rzeczywistości był to ostatni wielki moment May, żeby pokazać polityczną kontrolę zanim Wielka Brytania rozpocznie oficjalną ścieżkę wyjścia z Unii, zacznie negocjacje i skonfrontuje swoje pomysły z partnerami z kontynentu.
Wojna z Europą
Z politycznego punktu widzenia przemówienie Theresy May było sukcesem. Premiera uspokoiła eurosceptyków w swojej partii oraz nastawiony antyeuropejsko elektorat, zaś zwolenników pozostania Wielkiej Brytanii w Unii pozbawiła wszelkich złudzeń. Po raz kolejny umieściła się w centrum i potwierdziła swój autorytet oraz wzmocniła wizerunek. W partii oraz w kraju. To staje się wręcz znakiem rozpoznawczym szefowej rządu. Cyklicznie May pokazuje, kto tu rządzi. Rozbija na kawałki opozycyjną Labour i trzyma w garści niewielką liczbę proeuropejskich torysów. Przejęła też polityczną inicjatywę z rąk własnych eurosceptycznych ministrów, którzy w ostatnich miesiącach nadawali ton brexitowej debacie. To też staje się jej znakiem rozpoznawczym. Za każdy razem, kiedy np. Boris Johnson rośnie medialnie, May wkracza na scenę i zapędza ministra spraw zagranicznych do politycznego kąta. To skuteczna i cyniczna gra. Theresa May doskonale wie, że trzej byli konserwatywni premierzy upadli pod naporem eurosceptyków i robi wszystko, żeby nie podzielić ich losu. Bez względu na koszty. A te, jak pokazuje przemówienie w Lancaster House, mogą być ogromne. Już nie chodzi tylko o twarde stanowisko w kwestii emigracji, której ograniczanie według planu 10 Downing Street nie podlega żadnej dyskusji ani negocjacjom, co skończy się brakiem dostępu do wspólnego, europejskiego rynku. May zaszantażowała Unię. Zapowiedziała, że Brytyjczycy wyjdą z UE „na dziko”, choćby bez formalnego porozumienia, ale nie zgodzą się na zbyt twarde warunki w ramach końcowego „dealu”. To oznaczałoby cła na produkty obu stron, zgodnie z zasadami Światowej Organizacji Handlu. May mówiła także o obniżeniu stawek podatkowych od biznesu i wykreowaniu Zjednoczonego Królestwa na raj podatkowy. Co w praktyce oznacza wojnę handlową z Europą. Wszystkie te jednak założenia opierają się na przeświadczeniu, że Wielka Brytania jest dla Unii ważna. Ekonomicznie i politycznie. Według tej strategii Bruksela zrobi wszystko żeby nie stracić brytyjskiego rynku. Eksport krajów Unii do Zjednoczonego Królestwa jest przecież ogromny. 290 miliardów funtów rocznie ma w końcu niebagatelne znaczenie dla Europy. To oczywiście blef i próba bycia twardym przed rozpoczynającymi się wkrótce negocjacjami, ale wątpliwe, aby liderzy europejscy wpadli w sidła zastawione przez Londyn. Mimo że głosy płynące z Brukseli są koncyliacyjne. Donald Tusk określił przemówienie May jako „pragmatyczne” i „realistyczne”. Jean-Claude Juncker w oficjalnym stanowisku mówił o szacunku, uczciwości i nadziei na dobre rezultaty. Nawet główny negocjator UE w sprawie Brexitu, znany ze swoich ostrych wypowiedzi i bezpardonowej retoryki Guy Verhofstadt, choć wspominał o selekcyjnych marzeniach Londynu, to jednak był urzędowo przyjazny. Nie znaczy to jednak, że Londyn zje ciastko i będzie je miał, na co liczy 10 Downing Street. Na kontynencie postawa Wielkiej Brytanii widziana jest jako arogancja owinięta w złudzenia.
Dostęp bez dostępu
Wiara w to, że Zjednoczone Królestwo nie będzie miało dostępu do wspólnego europejskiego rynku, ale część brytyjskich firm, z City na czele, wciąż będzie funkcjonować w Europie na specjalnych zasadach, to czysta fantazja. Rzeczywistość jest brutalna. Owszem, Zjednoczone Królestwo jest ważne i ma swoje miejsce oraz rolę w globalnej polityce, ale w zderzeniu z 450 milionową, jedną z największych ekonomicznych i politycznych sił globalnych wypada blado. Przez ciągłe doniesienia o kryzysach, politycznej impotencji, braku entuzjazmu zapominamy, że Unia Europejska wciąż jest potężna. Politycznie i gospodarczo. Zjednoczone Królestwo, którego gospodarka opiera się głównie na zagranicznym kapitale i jest zależna od City wcale nie ma silnych kart przetargowych w zderzeniu z europejską machiną. Bez względu na to, co pisze eurosceptyczna brytyjska prasa i co sądzą na ten temat brexitersi, którzy przekonują, że upadek Unii to tylko kwestia czasu. Wiara w to, że Bruksela ugnie się przed Londynem to polityczny absurd. I nieodpowiedzialność oraz krótkowzroczność, jeśli Theresa May faktycznie wierzy w to co mówi, powtarzając nonsensy za Borisem Johnsonem. W rzeczywistości gra będzie się toczyć o przyszłość brytyjskiej gospodarki. A ta obarczona jest ogromnym ryzykiem. Brytyjskie firmy, które są mocno związane z UE, muszą teraz zacząć liczyć, czy przetrwają na Wyspach w nowej sytuacji gospodarczej, kiedy przestanie działać unia celna. Jeśli May zdecyduje się na Brexit na całego i zerwanie negocjacji z Brukselą, bo „lepszy brak umowy niż kiepska umowa”, to City straci swoją pozycję jako finansowe centrum Europy. Duże i średnie przedsiębiorstwa znajdą się w kłopotach. Antyemigracyjna postawa i retoryka rządu spowodują odpływ talentów. Akademicy i profesjonaliści już dziś opuszczają Wyspy. A Brexit może spowodować prawdziwy exodus specjalistów, bez których chociażby brytyjska służba zdrowia sobie nie poradzi. Nie wspominając nawet o komplikacjach z granicą z Irlandią, euroentuzjastyczną Szkocją i pęknięciem politycznym brytyjskiego społeczeństwa. Londyn pręży muskuły i ma pobożne życzenia, ale nie ma możliwości przejęcia inicjatywy w rozmowach z Unią. Theresa May ma pełną kontrolę nad partią i krajem, ale nie ma żadnego wpływu ani form nacisku na Brukselę. To Unia zdecyduje o warunkach Brexitu. Theresa May robi zaś wszystko, żeby były one jak najgorsze. Idąc na konfrontację z Europą Wielka Brytania przegra. Politycznie i ekonomicznie.
Napisz komentarz
Komentarze