Polityczny lipiec w Wielkiej Brytanii przebiegł w spokojnej atmosferze. Odbyła się wprawdzie błyskawiczna zmiana rządu, uwagę przyciągał chaos w Partii Pracy, ale wydawało się, jakby po referendum społeczeństwo wzięło głęboki oddech. Polityczne namiętności rozbudzone w czerwcu ustąpiły letargowi lipca. Wyniki głosowania w kwestii wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej – historyczne, zmieniające teraźniejszość i przyszłość – zostały w gruncie rzeczy potraktowane wzruszeniem ramion. Owszem cztery miliony osób podpisało petycję o powtórzeniu referendum. Pojawiły się plakaty sugerujące jak najszybsze rozpoczęcie negocjacji („Thereso nie zwlekaj”), ekonomiści przedstawili natychmiastowe niekorzystne gospodarczo skutki głosowania z 23 czerwca, ale polityczna i medialna energia się rozpłynęła. Tak jakby z Brytyjczyków uszło powietrze. Rozpolitykowanie ustąpiło miejsca bierności i oczekiwaniu. Być może wpływ na to miały inne głośne wydarzenia – tragedia w Nicei, nieudany pucz w Turcji, nominacja Donalda Trumpa – jednak letnia reakcja Brytyjczyków na wynik referendum budzi obawy. Bo społeczeństwo zachowuje się, jakby nic się nie stało, nic nie uległo zmianie, chociaż w praktyce zmieniło się wszystko.
Zazwyczaj spokój i opanowanie Brytyjczyków, zwłaszcza w kontrze wobec histerycznych i emocjonalnych nadreakcji na banalne wydarzenia polityczne w Europie Wschodniej jest postawą godną naśladowania, jednak Brexit jest zbyt poważną sprawą, żeby tak szybko przejść nad nią do porządku dziennego. Na pewno wyciszenie społecznych emocji pozwoliło Theresie May na krótki miesiąc miodowy. W spokoju mogła zainstalować się przy 10 Downing Street, dokonać rekonstrukcji rządu i odbyć kilka kurtuazyjnych konwersacji w liderami politycznymi innych krajów. Wymiana zdań w parlamencie z liderem opozycji Jeremym Corbynem, a zwłaszcza wizyty w Berlinie i Paryżu, oznaczają koniec względnego politycznego spokoju. Theresa May rozpoczyna trudną i długą podróż. Kierunek: Brexit.
Zabójcza precyzja
Debiut May podczas tradycyjnej wymiany zdań z opozycją w Izbie Gmin wypadł niezwykle korzystnie. Z retorycznej potyczki z liderem Labour premiera wyszła zwycięsko. Corbyn był niepewny i stremowany. May dominująca, poważna i imponująca. Pokazała – zwłaszcza w porównaniu ze swoim poprzednikiem – jak należy podchodzić do parlamentarnych bojów. Fakty i statystyki wypowiadane z zabójczą precyzją. Zgrabne, zabawne i pozbawione agresji szpile. Skaczący z tematu na temat Corbyn pozwolił jej na łatwe odbijanie piłeczki i dobrze zaplanowane ataki. May słynie z umiejętności analizy faktów. Działa błyskawicznie i jest zawsze świetnie przygotowana. Wiedzieli o tym pasjonaci polityki. W zeszłym tygodniu dotarło to do szerszego grona. I chociaż panuje powszechne przekonanie, że parlamentarne potyczki są dla szerszej widowni niezbyt interesujące, to jednak to, co się działo w Izbie Gmin miało znaczenie. Bo dało Brytyjczykom obraz, jaką polityczką i premierą jest nowa gospodyni 10 Downing Street. May pokazała, że wypada w tej roli świetnie – zdobyła sporo politycznych punktów, zarysowała swoje progresywne poglądy społeczne i zaprezentowała, wcześniej skrywane, talenty oratorskie. Nie mówiąc o udanym i zgrabnym nawiązywaniu do Margaret Thatcher.
Porównywania do żelaznej damy to zresztą nieodłączny element medialnej narracji, której poddawana jest May. Na szczęście to błędne porównanie. W przeciwieństwie do Thatcher, May wierzy w istnienie społeczeństwa. Jest polityczką ze społecznym sumieniem. Nie wygłasza peanów na temat wolnego handlu. Sprzeciwia się cięciom socjalu i obniżkom podatków. Zapowiada wręcz ich zwiększenie. Przynajmniej dla potężnych korporacji. Chce także, na wzór Niemiec, wprowadzić pracowników do zarządów wielkich firm, by kontrolowali bonusy szefostwa. Czasem May brzmi niemal radykalnie. Przynajmniej jak na konserwatystkę. Obiecuje stać na czele rządu, który „będzie dbał o interesy biednych i wykluczonych”. Tych, którzy „ledwo wiążą koniec z końcem”, a nie „garstki szczęśliwców”. May ciągle mówi – i to z sensem – o problemach mniejszości etnicznych, o przepaści między emerytami i młodymi bezrobotnymi, o różnicach dochodu między Londynem i północą kraju. Jeśli to coś więcej niż retoryka – w końcu przed 2010 rokiem David Cameron również kreował się na progresywnego konserwatystę – to Wielką Brytanię czeka prawdziwa polityczna transformacja. Zwłaszcza, że May jest niezwykle pryncypalna. Robione przez nią awantury na posiedzeniach rządu – m.in. w sprawie imigracji, której domagała się drastycznego ograniczenia – przeszły do legendy. Oznacza to, że bez względu na okoliczności, opinię partyjnego zaplecza i polityczny klimat, Theresa May będzie dążyła do realizacji swoich pomysłów. Dla emigrantów – w tym Polaków – nadchodzą trudne czasy. Dla biednych Brytyjczyków otwiera się szansa na poprawę losu.
Cień Brukseli
Wszelkie pomysły, idee, reformy i projekty zostaną przesłonięte przez negocjacje z Brukselą. Brexit to najważniejsze zadanie dla tego rządu, największa zmiana w brytyjskiej polityce i ekonomii od dekad. Brexit przesłania wszytko inne. Wszystko determinuje i napędza. Theresa May doskonale zdaje sobie z tego sprawę i ważne, aby brytyjskie społeczeństwo również to zrozumiało. Dwie, udane wizyty w najważniejszych europejskich stolicach – Berlinie i Paryżu – pokazały, że Theresa May jest poważną figurą polityczną. I chociaż obie wizyty były jedynie przygrywką do poważniejszych rozmów, szansą na poznanie i wybadanie pozycji, to jednak premiera uniknęła wpadek, nerwowości i niezręczności, charakterystycznych dla debiutantów. A to wbrew pozorom ma znaczenie.
May zaprezentowała się na arenie międzynarodowej jako zawodniczka pierwszej ligi. Poważna, zdeterminowana polityczka, która wie czego chce i zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Znów, kontrast między nią, a poprzednikiem nie mógłby być większy. Cameron, mimo całego swojego czaru, w Europie wyglądał na zagubionego, zawsze mając na uwadze – jak jego wystąpienia będą relacjonowane w domu, co go politycznie osłabiało i ograniczało. Wiecznie grając na użytek wewnętrzny, przegrywał na arenie międzynarodowej. Bo nie był równorzędnym partnerem dla liderów innych państw. May, chociaż wie, że każdy jej krok, gest i wypowiedź będą potem dogłębnie analizowane, a każde odchylenie od brexitowej linii wyznaczonej przez konserwatywną prasę wściekle krytykowane, to jednak wydaje się być pozbawiona kompleksów i obsesji Camerona względem Daily Mail czy The Sun. Zaś ogłoszona w zeszłym tygodniu decyzja, że Wielka Brytania nie przejmie rotacyjnego przewodnictwa w Unii, które przypada Londynowi w drugiej połowie 2017 roku oznacza, że May jest w kwestii Brexitu zdeterminowana. To także ważny, symboliczny gest oraz wyraz politycznej trzeźwości 10 Downing Street.
Londyn uznał, że Brexit przynajmniej politycznie już się dokonał i nie zamierza udawać, że jest inaczej. To dojrzała i mądra decyzja. Podobnie jak wybór pierwszych wizyt premiery. Najpierw spotkanie z Merkel, a potem z Hollande pokazuje, że Wielka Brytania uznaje przywództwo Berlina i Paryża w Europie. To w końcu dwa najważniejsze ośrodki decyzyjne w Unii. Zwłaszcza spotkanie z Merkel było politycznie niezwykle interesujące i elektryzujące. I to pomimo tego, że stanowisko brytyjskiego rządu w kwestii Brexitu nie jest do końca jasne. May, jak mantrę powtarza, że wyjście oznacza wyjście, ale nie precyzuje, co konkretnie ma na myśli.
Część brexitersów uważa, że Wielka Brytania powinna iść drogą Norwegii. Czyli zachować dostęp do wspólnego rynku. Ceną za to będzie jednak zgoda na swobodny przepływ migrantów i dokładanie się do wspólnego budżetu. Tego chce City, liberałowie, lewica, biznes i ci, którzy głosowali za pozostaniem w Unii. Bo wówczas faktycznie niewiele się zmieni. Problem polega jednak na tym, że Brexit „po norwesku” jest w obecnym klimacie społecznym politycznie niemożliwy. Dla Torysów zgoda na niekontrolowaną emigrację oznacza wyborcze samobójstwo. A dla May osobiście wieczną polityczną wojnę z partyjnymi eurosceptykami, którzy mogą kompletnie sparaliżować pracę rządu. Zrobili to już dwukrotnie. I odnieśli sukces. W skrócie: May staje dziś przed wyborem dwóch ścieżek. Albo będzie realizowała postulaty City i biznesu, sprzeciwiając się partii oraz własnym poglądom. Albo głosujących za Brexitem. I jej twarde, niezmienne od lat stanowisko wobec emigrantów oraz niechęć do wielkiego biznesu wskazują, że wybierze tę drugą opcję.
Napisz komentarz
Komentarze