Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Moje wielkie hinduskie wesele

I stało się. Po latach fascynacji kulturą hinudską, która narodziła się między innymi dzięki pociągającym oczom Shahrukh Khana, trafiłam do samego serca bollywoodu i wszędobylskiego zapachu curry.
Mieszkając z rodowitą Hinduską z Delhi, prędzej czy później było do przewidzenia, że pójdę na czyjeś wesele. Pierwszą kwestią do przejścia był zakup odpowiedniego stroju. Udałam się więc w najlepiej zaopatrzone miejsce w Londynie (Southall). Sprzedawca dał się namówić na racjonalną cenę (negocjowanie jest obowiazkowe) Musiał się dobrze spisać i wybrać dla mnie wyjątkowe sari, gdyż moje towarzyszki patrzyły na nie z nieskrywaną zazdrością.
Wesele nie było jednak tradycyjne hinduskie, a hindusko-muzułmańskie, co głównie oznacza: żadnego alkoholu, częściowy brak mężczyzn i wiele zakazów.

Impreza trwała 3 dni, choć właściwa niedzielna ceremonia zaślubin zajęła niecałe pół godziny.
Wielkie hinduskie święto rodem z Pakistanu zaczęło się w piątkowy wieczór w gronie kobiet, więc dozwolone były bardziej nieskrępowane tańce. Stroje i makijaże spowodowały u mnie oczopląs, a dopracowanie szczegółów wyglądu (szkła kontaktowe w panterkowe wzory!) zostawiły mnie daleko w tyle. Przypuszczałam jednak, że obecność „białej” (byłam jedyną na sali) wzbudzi ogólne zainteresowanie... Nic bardziej mylnego.
Beztroską zabawę hamowały niepokojące spojrzenia gorliwych mężów przez szparę w drzwiach. Tradycyjnym elementem tego wieczoru było wspólne śpiewanie klasycznych hinduskich utworów ślubnych, co w Indiach trwa nawet przez miesiąc.
Powiedziano mi, że drugi dzień weselny to najbardziej ciekawa część – „bo będą mężczyźni”. Byli – dało się to odczuć. Przede wszystkim dlatego, że kobietom nie wolno było tańczyć tego dnia, a jedynie podziwiać marne popisy tych panów, którzy zdobyli się wyjść na parkiet. Młodzi i najbliższa rodzina spędzała czas na „eleganckich” kanapach, wpatrując się w gości z wysokiego podestu, na który wdrapywali się co chwilę śmiałkowie żądni pamiątkowego zdjęcia. Oprócz głośnego i barwnego powitania pana młodego i jego rodziny, odtworzono także pochód panny młodej (oszczędność czasu i pieniędzy, bo normalnie to dwa osobne zdarzenia) oraz ceremonię błogosławieństwa pary na nową drogę życia.

Właściwa ceremonia ślubna odbyła się przy największej ilości gości, ale nie różniła się wiele od sobotnich wydarzeń. Kapłan załatwił ślubne formalności w niecałe pół godziny... Tradycyjne hinduskie układy choreograficzne, których się spodziewałam, mając w głowie sceny z bollywoodzkich hitów, przypominały bardziej bałkańskie podrygi przeplatane z grecką zorbą (charakterystycznych dla obszaru zwanego Peshawar, w północno-zachodnim Pakistanie, skąd pochodzi rodzina młodego).

Wniosek? Hinduskie wesele – przynajmniej w muzułmańskim wydaniu – wcale nie wygląda tak, jak na filmie. Bo na rozluźnienie atmosfery i początek dobrej zabawy – nie ma jak kieliszek polskiej wódki... Teraz jednak pozostaje mi oczekiwać na ofertę matrymonialną od jednego z kuzynów pana młodego, który ponoć wypytywał się o mnie, a gdy przechodziłam obok, nieznacznie szepnął: „Well done...”

Więcej o projekcie "W 80 dni dookoła świata" możesz przeczytać na bergamuty.net

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama