Widziałam, że przed naszym wywiadem palił pan papierosa. Czy to nie ma wpływu na głos?
Ma. Obniża go. Tak słyszałem, ale przyznam się, że osobiście nie do końca w to wierzę. Chociaż, jak się słucha Stinga, szczególnie nagrań z początku grupy „The Police” i porównuje z ostatnimi dokonaniami, to jego głos wyraźnie się obniżył.
Czy w jakiś sposób pielęgnuje pan swoje narzędzie pracy?
W żaden. Ani nie piję jajek surowych, ani nie wspomagam się oliwą.
Zdarzyło się, że stracił pan głos?
Tak. Raz w życiu mi się to przytrafiło przed festiwalem, w późnych latach 90-tych. Na trzy dni przed koncertem, który miałem prowadzić w Opolu, przeziębiłem się. W ogóle nie mówiłem. W aptece wykupiłem wszystko, co było do ssania i wlewania. Pamiętam, że Urszula dała mi wtedy jakieś tajemnicze dwie tabletki. Tajemnicze, bo to było lekarstwo na receptę, którego nie miałem.
Pomogło?
Udało mi się wydobyć głos i poprowadzić koncert. Po festiwalu, oddałem się w ręce lekarza i do końca wydobrzałem.
Dla wielu dziennikarzy radio jest etapem w drodze do telewizji, ale nie dla pana.
Ja jestem człowiekiem radia.
Czasami pojawia się pan w telewizji. Przynosi nam pan wtedy tę magię z radia.
Bardzo dziękuję. Wie pani, konkurs piosenki czy tańca Eurowizji to są takie dosyć radosne spotkania. Klasyka w kwestii formuły, którą kiedyś wymyślono, z precyzyjnie opisanym regulaminem. Jeśli chodzi o poziom artystyczny, to możemy się tutaj spierać i każdy z nas będzie miał rację. Jednak nie można zapomnieć, że Eurowizja to przecież między innymi Celine Dion i ABBA, które ją wygrały.
Co roku relacjonuje pan konkurs Eurowizji. Ile to już lat?
16.
Czy żeby komentować festiwal w dniu finału, trzeba być na miejscu dużo wcześniej?
Ja jestem na Eurowizji o kilka dni krócej, niż artyści, z reguły 4 lub 5. Oczywiście w sensie technicznym, skomentować Eurowizję można też z Warszawy, nie ma żadnego problemu. Ale tylko na miejscu jest możliwość podejścia do wszystkich reprezentantów. Zdobywa się inny materiał niż ten z oficjalnych biografii na stronach internetowych.
Kto panu powiedział, że ma pan głos radiowy?
Byłem wiernym słuchaczem Programu Trzeciego Polskiego Radia, który mnie kształtował poprzez swoje wielkie osobowości. Natomiast, nigdy nie wpadłbym na to, że sam zasiądę przed mikrofonem i będę prowadził programy muzyczne.
Nie chodziło to panu po głowie?
Nie. W czasach studenckich zakładałem różne zespoły rockowe, grałem na gitarze, wymyślałem piosenki, pędziłem żywot rock’n’rollowca, ale to był tylko pewien etap. Co innego grać dla ludzi, a co innego być dziennikarzem, który prezentuje i recenzuje nagrania. Przypadek sprawił, że pewnego dnia znalazłem się w budynku Polskiego Radia, żeby zanieść własne nagranie do redakcji muzycznej. Spotkałem tam przyjaciela z czasów licealnych. Usiedliśmy na kawę, wspominając dawne czasy. Mój głos usłyszał wtedy szef redakcji muzycznej rozgłośni regionalnej polskiego radia, który akurat tego dnia dowiedział się, że z trzech godzin na antenie, otrzymuje dwanaście i... nie ma ludzi.
Pojawił się pan w odpowiednim miejscu i czasie.
Tak.
Ile wówczas miał pan lat i czy szukał pracy?
Nie, nie szukałem, bo byłem zatrudniony na Uniwersytecie Warszawskim jako asystent. To było może ze trzy lata po skończeniu studiów.
Dlaczego pracując jako pracownik naukowy, przyniósł pan swoją płytę do radia? Profesorowie na uczelni to nie jest rock’n’rollowe towarzystwo?
To prawda.
Jak długo w sumie tam pan pracował?
Dwanaście lat.
A co było na tej płycie, którą pan przyniósł do radia?
To była kaseta magnetofonowa z dwoma piosenkami. Trafiła do kosza, bo utwory były za długie i szczerze mówiąc nie za mocne, chociaż mi się wydawało, że genialne (śmieje się).
I gdyby nie tamto spotkanie, siedziałby pan dziś za biurkiem.
Pewnie skończyłbym doktorat i wiódł spokojne życie naukowca.
Czego panu w tamtym życiu brakowało?
Miałem 27 lat i ewidentnie brakowało mi rock’n’rolla.
Zbyt osiadły tryb życia?
Zupełnie inny i nie powiem, że ja takiego nie chciałem. Chyba nie byłoby tragedii, gdyby ta rozmowa się nie odbyła i zostałbym na uczelni. Byłbym oficjalnym tłumaczem bardzo unikatowego języka perskiego, jakże potrzebnego współcześnie w obliczu konfliktów w Azji Środkowej. Pracowałem jako oficjalny tłumacz MSZ-u, obsługiwałem delegacje na poziomie premierów, wicepremierów.
To nie mogło być nudne zajęcie.
I nie było, absolutnie. Ja to nie z nudy zrobiłem. Nie chciałem oszukiwać swoich znajomych muzyków, z którymi miałbym współpracować, że będę się mocno angażował w projekty muzyczne, w sytuacji gdy tak naprawdę od poniedziałku do piątku siedziałem na uczelni, a w soboty i niedziele dłubałem doktorat, pewnie i tak nie miałbym czasu, żeby jeździć na koncerty.
Zostawił pan od razu uczelnię, czy prowadził dwa równoległe życia?
Przez bardzo długo, bo przez 5 albo 6 lat udawało mi się łączyć te dwie rzeczy. Nie było pewności, że można się utrzymać na dłużej w Trójce. Z czasem jednak te dwa różne światy zaczęły na siebie zachodzić. Doba ma tylko 24 godziny i jeśli chce się na równi traktować obowiązki, to niestety stajemy przed dylematem, że coś trzeba poświęcić. Byłem już wtedy głęboko zaangażowany w różne programy radiowe, a nawet telewizyjne. Decyzję o rezygnacji z uniwersytetu podjąłem z wielkim bólem serca. Jednocześnie zarzucałem sobie, że doktorat leży rozgrzebany, nie wiem, kiedy go skończę i być może blokuję miejsce komuś z naszych absolwentów, kto w przeciągu dwóch lat go zrobi i będzie wybitnym naukowcem.
Jednak potem wrócił pan na jakiś czas do pracy z młodzieżą.
Tak. Był taki moment, kiedy przez parę byłem zatrudniony w prywatnej szkole.
Kiedy kształtują się nasze marzenia?
W moim przypadku to była druga klasa szkoły średniej. Wtedy przestałem wierzyć, że będę policjantem lub strażakiem (uśmiecha się). Wymyśliłem sobie studia na kierunku humanistycznym. Chciałem odróżniać się od swoich rówieśników, którzy szli na anglistykę, romanistykę czy italianistykę, co było bardzo modne. Ja wybrałem orientalistykę. Co prawda, chciałem zostać japonistą, ale życie tak się ułożyło, że zostałem iranistą. Po studiach dostałem asystenturę na Uniwersytecie Warszawskim i zgłosiłem pisanie doktoratu.
Tamten człowiek bardzo panu wtedy pomógł. Czy zdarzyło się, że jako radiowiec pan też wyciągał rękę do kogoś?
Wielokrotnie. I to zarówno na poziomach artystów, jak i zespołów muzycznych, którzy mieli problemy z wydaniem płyty czy podpisaniem kontraktu, a ja miałem przeświadczenie, że to wartościowa muzyka.
Pan się nadal interesuje Iranem. Czy to państwo robi się bardziej zachodnie?
Irak chciałby być bardziej zachodni. Iran natomiast woli zachować większość ze swoich wartości, które posiada. Zeuropeizowanie Iranu na siłę nigdy w życiu się nie uda. Dopóki społeczeństwo nie dojrzeje do tego, że chce mieć jakąś formę demokracji europejskiej z zachowaniem swoich własnych tradycji.
To proces długotrwały.
I jeszcze trwać będzie długo. On się odtworzył w końcu lat 60-tych. W latach 70-tych w Iranie otwarto dyskoteki. Kobiety malowały się jak pisanki na Wielkanoc, alkohol był ogólnodostępny, może nawet za bardzo. Już pominę ten cały wątek polityczny, represje szachowskie, tajne służby. Ludzie ginęli wtedy w niewiadomych okolicznościach. To wszystko się nakładało. W sensie kulturowym nadmierny pośpiech w oswajaniu ludzi z innego kontynentu nie był na miejscu, bo oni się tym zachłysnęli. Zmuszanie ich do tego, by byli Europejczykami, jest błędem.
Brakowało mi rock’n’rolla
Z ARTUREM ORZECHEM, popularnym dziennikarzem radiowej Trójki i tłumaczem języka perskiego o Iranie, rock’n’rollu i pracy na uczelni.
- 04.02.2009 14:41 (aktualizacja 09.08.2023 12:38)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze