Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Excentrycy vs. La la land

Wciągu ostatnich miesięcy pojawiły się na ekranach dwa filmy, które w jakiś sposób ze sobą współgrają. Tytułowy pierwszy jest polski, a drugi (również tytułowy) jest amerykański. Jakie są różnice i czy warto w ogóle zabierać się za ich oglądanie?

Złośliwi mogliby powiedzieć, że jedynym polskim nawiązaniem w „La la land” jest Fiat 126p, który pojawia się na kilka sekund w pierwszych scenach musicalu. Jednak tak nie jest. W obu filmach główni bohaterowie są psychofanami jazzu i to jest główne podobieństwo. Złośliwcy mogliby powiedzieć również, że polski „musical” „Excentrycy” jest bardziej siermiężny. Tyle że w zwiastunach „Excentrycy” byli zapowiadani jako film muzyczny, a film okazał się zwykłym filmem, natomiast „La la land” był reklamowany jako zwykły film, a okazał się klasycznie skrojonym musicalem.

Nie oznacza to jednak, że filmy są do bani. Oba mają filmowe smaczki, przy czym oczywiście „La la land” ze swoim hollywoodzkim rozmachem przebija polskiego dalekiego kuzyna prawie wszystkim. „Prawie robi różnicę” i tą różnicą w tym przypadku są aktorzy. Polscy aktorzy. Aktorzy, którzy muszą wystarczyć za wszystkie fajerwerki i green screeny w „Excentrykach”. Ale może uporządkujmy.

EXCENTRYCY

Polski film muzyczny oprócz plejady gwiazd dużego ekranu, ma gwiazdę formatu światowego i jest nią Wojtek Mazolewski ze swoim zespołem. To on praktycznie odpowiada za całokształt muzyczny filmu. Podczas ubiegłorocznej londyńskiej „Kinoteki” to właśnie Mazolewski Band przygrywał na kończącej festiwal polskich filmów imprezie.

Autorzy akcję filmu umieścili w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, chociaż muzyka, o której film właściwie opowiada (jeśli mielibyśmy rozmawiać O CZYM ten film opowiada w ogóle, bo z tym jest pewien kłopot) pochodzi z lat dwudziestych (również ubiegłego wieku).

Jeśli mowa o aktorach, to należy wymienić Wiktora Zborowskiego, Annę Dymną, Wojciecha Pszoniaka, Mariana Dziędziela, Adama Ferencego, Władysława Kowalskiego, Stanisława Brudnego, Sonię Bohosiewicz, Andrzeja Masztalerza, Zbigniewa Buczkowskiego oraz „last but not least” – Macieja Stuhra. Oczywiście znanych twarzy jest więcej, nawet w bardzo epizodycznych rolach. To jest bez wątpienia bardzo duży atut tego filmu. Film bardziej jednak pamięta się z epizodycznych scen jak ta, w której Anna Dymna, grająca rolę właścicielki przedwojennego domu sanatoryjnego, musi się „rozkułaczyć” i przywrócona na łono proletariatu obejmuje stanowisko babci klozetowej. Dialogi, które inicjuje Dymna na powitanie kolejnych użytkowników „królewskiego przybytku” są bezcenne. Poza tym zdania „w nieodległej wsi spłonęła dzwonnica, dymu nie widać” czy ostatni wers z wiersza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „murzyn w śmiech, a jazz-band ryczy, excentrycy excentrycy” – to są chyba jedyne rzeczy jakie pozostają w pamięci po seansie. Chyba, że jeszcze „Wódka wódką, kultura kulturą”. Film w każdym razie i bez wątpienia należy obejrzeć, i można zrobić to bez strachu. I przy tym pozostańmy, a o scenariuszu nie rozmawiajmy, bo to nie on dźwigał film, a aktorzy, który dostali w filmie angaż.

LA LA LAND

W tym przypadku to właśnie scenariusz dźwigał większość filmu, ale, zaznaczam, hollywoodzki rozmach też zrobił swoje. W filmie również pojawia się gwiazda muzyki i jest nią John Legend.

Emma Stone i Ryan Gosling zagrali poprawnie, ale nie są to chyba role na poziomie starych amerykańskich musicali, z takimi aktorami jak Gene Kelly, Donald O’Connor czy Fred Astaire, że o Sinatrze nie wspomnę. W tym przypadku sprawdza się reguła, że nie ma co oceniać filmu przed obejrzeniem jego końca. A tutaj właśnie tak jest. Zakończenie właściwie film wypełnia i tak naprawdę stawia całą poprzedzającą koniec filmu akcję w zupełnie innym świetle. I to jest w filmach wspaniałe. A w tym filmie wspaniałości dodaje także bajeczność, lekka poetyckość i abstrakcja oparta na wyobraźni (w realu scenarzystów, a na ekranie filmowych postaci).

Można by się w filmie dopatrzeć filozoficznego ducha zadumy nad losami człowieka i generalnie życia – i tak chyba trochę właśnie jest. Ale tylko wtedy, kiedy widz po seansie pokusi się na jakąkolwiek refleksję.

Zdecydowanie jest to mocny, dobry i dawno niewidziany na ekranach kin obraz, który pozostaje w pamięci jeszcze na długo po wyjściu z kina. Bo „La la land” to przede wszystkim dobra zabawa i z tym was tutaj zostawię.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama