Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Paterson

W najnowszym filmie Jarmuscha nic się generalnie nie dzieje. Codzienna rutyna kierowcy autobusu, w średniej wielkości miasteczku. Dzień po dniu. Nudy. Ale właśnie to w tym filmie jest najpiękniejsze.

Kiedy skończysz oglądać ten film, poczujesz się bardzo dobrze. Okazuje się, że ktoś ma gorzej od ciebie. Ktoś ma dzień świstaka i to bardziej. Jak to?

Po pierwsze mało kto ma aż tak monotonne życie, jak główny bohater, tytułowy Paterson (i nie dam głowy, że tytuł pochodzi od imienia/nazwiska głównego bohatera, ale o tym później), po drugie... zaraz... przecież tam nie ma żadnej monotonii.

Film przeprowadza nas przez cały tydzień życia Patersona. Kierowcy autobusu miejskiego w mieście Paterson w New Jersey. Kierowca ma zrzędliwego supervisora, zakręconą dziewczynę o duszy artystki, psa dziewczyny, którego nie lubi (z wzajemnością) oraz barmana lokalnego baru, który oczywiście Paterson odwiedza codziennie.

Wypija jedno piwo, idzie spać (dziewczyna uwielbia jego zapach, jak wróci z tego baru, ale pisałem już, że jest zakręcona); rano wstaje bez budzika, prawie zawsze o tej samej porze – szacun. Komu to się udaje w rzeczywistości?

Je śniadanie w kuchni. Idzie tą samą drogą do pracy. Prowadzi autobus tymi samymi ulicami. Je lunch codziennie w tym samym miejscu. Wraca do domu tą samą drogą, co przyszedł do pracy. Je kolację z dziewczyną, zabiera jej psa na spacer i idzie do baru. Wraca. Idzie spać, a rano znowu wstaje sam bez budzika – szacun drugi raz – je śniadanie, idzie do pracy, wsiada w autobus... Nudy. Codziennie to samo. Codziennie ta sama rutyna. No może prawie codziennie. No, może prawie to samo...

Wnikliwy widz zauważy na przykład, że kuchnia, za sprawą hobby dziewczyny Patersona, wcale nie jest taka sama. Generalnie, jedząc sniadanie musi uważać, żeby nie dotknąć czegoś, co w ciągu jego nieobecności w domu pomalowała jego wybranka.

Jestem przekonany, że podczas codziennego powrotu Patersona z pracy, chłop zadaje sobie pytanie: „Co tym razem zmalowało moje kochanie?”. I to pytanie w filmie Jima Jarmuscha nabiera dosłowności.

To nie jedyne złamanie codziennej rutyny. Od czasu do czasu do jego autobusu wsiadają pasażerowie, którzy dyskutują ze sobą o różnych banalnie zwykłych sprawach. Czasem w barze wydarzy się coś spoza codziennego scenariusza. Paterson to widzi i słyszy, i jest to miód na jego uszy. Z tego czerpie swoją wenę. Z całego, z pozoru monotonnego, życia.

I tu należy napisać o dwóch sprawach.

Pierwsza to taka, że osią filmu, jej głównym life motivem, jest poezja. Poezja, którą tworzy Paterson. Druga to ta, że właśnie ta „pozorna monotonia życia” Patersona jest motorem i duszą jego poezji. Od zapałek, które podnosi w ręce podczas śniadania, po zupełnie prozaiczne spotkanie czarnego rapera, który ćwiczy swoje rymy w pralni, czekając na wypranie rzeczy (w tej epizodycznej roli występuje Method Man).

Paterson idzie przez życie, jak poeta z „Wesela” Wyspiańskiego – radosny i uważny obserwator. Nawet kiedy zawala mu się świat – psuje mu się autobus, a pies rozszarpuje na strzępy jego „tajny notatnik” ze wszystkimi wierszami – Paterson odnajduje dalszą chęć do życia. I, pomimo że przepada jego cała twórczość, praktycznie nie do odtworzenia, zaczyna pisać dalej...

Wydawać by się mogło, że główny bohater jest w depresji, ale ta jego depresja jest podszyta radością z życia. Pozwolę sobie użyć tego terminu, którym został mi polecony ten film: „gloryfikacja życia”. A cytując poetę (nie bez znaczenia) Williama Carlosa Williamsa: „Obudziłem się uśmiechnięty, ale zmęczony”. I taki właśnie jest ten film i jego główny bohater.

Nic tam nie ma niezwykłego. Sam bohater też nie jest niezwykły. Widz przekonuje się o tym, kiedy Paterson spotyka dziewczynkę, która czyta mu swój wiersz. Ona też ma sekretny notatnik. Ona też ma talent. Nagle to, co z pozoru wyróżnia Patersona, przestaje być wyróżnikiem.

Oczywiście nie opowiadam całej fabuły. Zresztą, nawet jakbym opowiedział minuta po minucie akcję filmu, to znaczeń, metafor i powiązań jest tyle, że starczyłoby na niezły doktorat.

Słowo Paterson ma wiele znaczeń. Może być imieniem, może być nazwiskiem – w filmie właściwie nie jest wytłumaczone, czy to imię czy nazwisko głównego bohatera.

„Paterson” to przede wszystkim zbiór tomów poezji Williama Carlosa Williamsa, który opisywał życie codzienne tego miasta. Poezja Williamsa charakteryzowała się pewną metryką zapisu wierszy. Poeta jest autorem m.in. koncepcji „triadic-line poetry”. W wolnym tłumaczeniu to „poezja trzyczęściowego wersu” – przepraszam za ten koszmarek słowny, ale nie znalazłem polskiego odpowiednika angielskiej nazwy. Chodzi mniej więcej o to, że zdanie podzielone jest na trzy części. Każda cześć w oddzielnym wersie. Zachowana jest wtedy zarówno forma wiersza, jak i jego melodyjność. Dlatego właśnie na ekranie, kiedy głowny bohater deklamuje swoje wiersze, tekst pokazuje się nierówno. Czasem wersy ucinają się na początku po pierwszej literze, żeby znowu rozpocząć swoją wędrówkę na koniec linijki, czasem znowu przystając i czekając na myśl swojego twórcy. Jakby podkreślając, że to, co Paterson wymawia w filmie melodyjnie i poetycko, ma inne znaczenie, kiedy się popatrzy na jego zapis.

Nawet jedna z ostatnich scen, kiedy Paterson spotyka się przypadkowo z japońskim poetą, jest dość wymowna. Kiedy Paterson – nie wyjawiając swojego nazwiska/imienia – mówi, że jest poetą, Japończyk odpowiada, że to bardzo poetyckie: „jesteś kierowcą autobusu i poetą”. To też jedna z cech twórczości Williama Carola Williamsa – powszechność. Poetycka powszedność rzeczy. Ostatni wiersz, jaki pojawia się na ekranie, też nie jest bez znaczenia (wszystkie filmowe wiersze pisał Ron Padgett – amerykański poeta i pisarz, członek tzw. New York School, czyli awangardy artystycznej końca lat 60. ubiegłego wieku).

Życie filmowego Patersona i realnego poety Williamsa jest podobne. Jeden i drugi czerpie wenę ze swojej pracy i swojego życia. Wiersze nie są górnolotne. Są takie zwyczajne. Ludzkie, jak życie ich autorów i otaczającego ich świata. Ale właśnie to w nich jest najpiękniejsze.

W ostatnim wierszu pisanym przez Patersona, jaki widzimy na ekranie (jest on zarazem paradoksalnie jego pierwszym wierszem) użyty zostaje wers „Or would you rather be a fish?” (Może chciałbyś być raczej rybą?) z piosenki „Swinging on a star” (w oryginale piosenkę wykonywał Bing Crosby w filmie z 1944 roku „Going my way”). Paterson cytuje wspomiane zdanie i opisuje, że pomimo tego, że w piosence dzieje się dużo więcej, on pamięta tylko ten wers. Na co zatem cała praca twórcy tej piosenki?

Jest to taki podwójny psikus Jima Jarmuscha. Z jednej strony powtarza się dzień świstaka – Paterson znowu idzie rano do pracy, rozpoczyna cały tygodniowy „rytuał” i po raz kolejny zapełnia swoimi wierszami nowy zeszyt. Znowu jakaś powtarzalna czynność. Zupełnie zwykła. Powszechna.

Z drugiej strony wers piosenki jest na tyle absurdalny, że mało kto po filmowym seansie nie zadaje sobie tego pytania: „Or would you rather be a fish?”.

Zdecydowanie polecam, aby przekonać się o tym samemu. Główną rolę zagrał Adam Driver (sic!) znany z filmu „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”. Towarzyszy mu na ekranie Golshifteh Farahani. Film idealny na depresję.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama