Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Sully

W świecie, kiedy grafika komputerowa jest bardziej ceniona niż ta w realu, takie filmy jak „Sully” powinny być stawiane za przykład tego, że nawet najbardziej realna animacja dodana w postprodukcji nie zastąpi tego, co w filmie jest najważniejsze.

Kino powinno wzbudzać emocje. Jakiekolwiek. Zatem teoretycznie i paradoksalnie, nawet jeśli jakiś film nam się nie podoba, to dobrze. Wzbudził emocje. Co prawda bardziej negatywne, ale zawsze.

Dawno, dawno temu, kiedy w filmie ważniejsze były scenariusz, reżyseria i gra aktorów, na emocjach widzów można było sobie jeszcze jakoś „pojeździć”. Nawet disneyowskie kreskówki wzbudzały w człowieku coś, co powodowało, że do kina szedł z przyjemnością. Wydawało się wtedy, że każdy z filmów niósł jakiś przekaz. Nawet, jeśli była to komedia absurdów w stylu „Świat się śmieje” czy całe serie fabularne z Louisem de Funesem. Potem nastąpił efekt efektów w „Gwiezdnych wojnach”, gdy wielu producentów próbowało naśladować efekty specjalne, jednak bez większych efektów (sic!).

Takie biedne naśladownictwo królowało jeszcze całkiem niedawno, że wspomnę polski serial „Wiedźmin”, gdzie główny bohater grany przez Michała Żebrowskiego, przechadzał się po scenerii filmowej z gumowym smokiem na ramieniu. Teraz siedząc w pubie ze znajomymi można usłyszeć tekst typu: „Patrz, jaki zachód słońca. Prawie jak w Wiedźminie” – sytuacja z życia wzięta. Rozmówcy siedzieli przy piwie i patrząc na najprawdziwszy zachód słońca porównali go do gry, która już dawno wyprzedziła świat realny.

Dlaczego o tym wspominam? Otóż dlatego, że przez półtorej godziny seansu filmu „Sully” wciągnąłem się w akcję filmu, jak za starych dobrych czasów. Na pierwszy rzut oka zupełnie bez sensu. Przecież film opowiada o wydarzeniach, które wszyscy doskonale znają, a całą główną akcję miliony ludzi na całym świecie oglądały niemal na żywo. „Cud na rzece Hudson” był elementem wielu filmów dokumentalnych, opracowań dziennikarzy czy książek. Cóż takiego mogłoby się wydarzyć, żeby film fabularny był tak dobry?

Jak często bywa w dobrych produkcjach filmowych, o tym czy film jest świetny dowiadujemy się na jego końcu. Bo jeśli film można przerwać w dowolnym momencie, a i tak już wszystko o nim wiemy, to taki film nie jest wart wiele. Stara szkoła mówi, że jeśli możesz nie patrzeć się na ekran i wiesz wszystko, co się dzieje w fabule, to znaczy, że film jest źle zrobiony. Telewizja i kino nie mogą istnieć bez dźwięku i obrazu. Jednak obraz i dźwięk uzupełniają się nawzajem. Jeśli brakuje obrazu albo dźwięku i widz nie ma większego problemu w zorientowaniu się w treści, to ktoś popełnił błąd w sztuce.

Iga Bałos, autorka książki „Prawo dla filmowców”, w jednym z ostatnich programów Kultura Osobista, emitowanych na antenie TOK FM, zwróciła uwagę na to, że kino amerykańskie staje się zbyt dosłowne. Bez niedopowiedzeń. Staje się kinem, które nie pozostawia miejsca na wyobraźnię. Na dopowiedzenie sobie pewnych rzeczy samemu przez widza, a tym samym wyciągania z fabuły własnych wniosków. Pozostaje jedynie pytanie, czy takie kino dalej jest sztuką? Jeśli wiersze, obrazy i powieści każdy człowiek może zinterpretować we własny sposób, to jeśli zabraknie tego w filmie, to można dalej nazywać go dziesiątą muzą?

„Sully” jest dosłowny, ale tylko w kwestii pewnych faktów z lądowania na Hudson. Poza tym pokazuje to, czego nie uchwyciła już większość reporterskich kamer. Po hollywoodzkim zakończeniu niemal pewnej katastrofy (ileż było w historii udanych lądowań na wodzie?) i uratowaniu wszystkich pasażerów (podobno akcja ratownicza trwała niespełna pół godziny i nie była przez nikogo koordynowana), po ogłoszeniu przez media cudu, kapitan Chesley Sullenberger oraz pierwszy oficer Jeff Skiles stali się cudotwórcami i bohaterami narodowymi. Jednak nie dla linii lotniczej, a w szczególności dla jej prawników, firmy ubezpieczeniowej oraz National Transportation Safety Board (amerykańska komisja badania wypadków lotniczych). Obaj panowie musieli się nieźle nagimnastykować, żeby nie zostać oskarżonymi o narażenie pasażerów na zbędne ryzyko. W powtórzonych wielu symulacjach po wypadku, pilotom doświadczalnym udało się wylądować na dwóch lotniskach, które wskazał kontroler ruchu lotniczego po wysłaniu przez Sullenbergera sygnału „mayday”. Tyle że symulacje nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. I o tym mniej więcej opowiada film.

Zastosowano przy produkcji, wydawać by się mogło, proste techniki filmowe, jednak „proste” nie znaczy „złe”. Te „proste” techniki pozwoliły na tyle „skomplikować” fabułę, że film nie staje się nudny. Ogląda się go do ostatnich napisów, a nawet chwilę po. Fabułę poprowadzono tak, że można się kilka razy wzruszyć, kilka razy zdenerwować i parę razy poczuć dumę z tego, że jest się „człowiekiem, a nie rybą”. W pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że dawno nie oglądałeś tak dobrego filmu w starym, dobrym stylu. Bez sensacji, a jednak, jak mawiał Maklakiewicz, filmu, który „trzyma cię za jaja” do końca. Jest tu zasługa oczywiście rewelacyjnego Toma Hanksa, jak i drugoplanowego Aarona Eckharta. Jeśli do napisów końcowych nie wiesz, dlaczego oglądasz tak dobrze skrojony film pełnometrażowy, pierwszy napis z tzw. listy płac, wyjaśnia wszystko – Clint Eastwood (reżyseria). Nie dziwi już nawet to, że film został uznany przez American Film Institute za jeden z dziesięciu najlepszych filmów roku Top Ten Films of the Year 2016.

I właściwie tutaj można byłoby zakończyć pisanie o tym filmie. Zatem kończę. I polecam.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama