Chodzę na wybory jak ten głupek już od kilkunastu lat. Obskoczyłem wszystkie fronty polityczne od skrajnego lewa do skrajnego prawa, zahaczając o zgniły środek. Odpuściłem sobie tylko stronnictwo „ludowe”, bo akurat nie mam wujka latyfundysty. Nie pamiętam, ile razy wierzyłem, że głosowanie ma większą wartość niż prozdrowotny spacer do lokalu, gdzie nie leją piwa, ani nie serwują chipsów, a ile razy zapędzała mnie tam zwykła nerwica – natrętna obawa, że jeśli nie wrzucę karteczki do skrzyneczki, to przez kolejną kadencję będę cierpiał z powodu „obywatelskiego” moralniaka.
Lubię sobie myśleć, że nie mam poglądów politycznych, a jedynie „metapolityczne”. To taki zarozumiały punkt widzenia, wynikający z przekonania, że bieżąca polityczna nawalanka jest spektaklem, w którym występują aktorzy nie do końca świadomi intencji jego twórców. Aktorzy występują, bo mają niezłe gażę, a widownia to kupuje, bo nie ma alternatywnego repertuaru – ani siły sprawczej, by zainscenizować coś lepszego. Punkt widzenia jest zarozumiały, bo przebiegle zakłada, że spektakl nie ma sensu, a publika jest zbyt zaczadzona, by zdać sobie z tego sprawę – zaś klucz interpretacyjny do przedstawienia kryje się raczej w interesach dyrektora teatru niż kwestiach wygłaszanych ze sceny. Wszystko zatem, co istotne, rozgrywa się na planie wyższym organizacyjnie niż plan będący przedmiotem publicznego zainteresowania. A ja właśnie mam poglądy na temat tego, co kombinuje dyrektor teatru, lecz przezornie się nimi nie podzielę.
To może teraz z krainy metaforyki przeskoczmy do świata konkretów. Polski parlament, w którym lada dzień poprzestawiamy kilka stołków, od pewnego czasu cieszy się opinią kserokopiarki (ups, znowu metafora). Bierze się to stąd, że mniej więcej 80 proc. ustaw przyklepywanych przez ten szacowny organ to kalki prawa unijnego dostosowane do warunków lokalnych. Jak stanowione jest prawo unijne – to pewnego rodzaju zagadka. Zagadkowe nie są jednak same procedury, o których można przecież poczytać choćby na stronach Wikipedii. Większą zadumę budzi działalność 30 tys. lobbystów zarejestrowanych w Brukseli, z których ponad jedna dziesiąta posiada przepustkę do Parlamentu Europejskiego i ułatwiony dostęp do członków Komisji Europejskiej, czyli unijnego „rządu”. Z kim spotykają się owi interesanci, o czym rozmawiają i kogo reprezentują – to właśnie powód do zadumy. Z pewnością nie reprezentują mnie ani żadnego z moich kumpli. Ręczę, że któryś by się pochwalił przy piwku. Być może wujek latyfundysta wiedziałby coś więcej?
Niestety sfery władzy to dziedzina nieprzenikniona i nie tak łatwo ustalić, kto w niej kogo reprezentuje. Dodatkowo zamieszała w tym temacie unijna komisarzowa ds. handlu Cecilia Malmström, stwierdzając niedawno rzecz następującą: „Mój mandat nie pochodzi od europejskich wyborców”. Cóż to – wypadałoby się zdziwić – czyżby wysoki europejski urzędnik szorstkim słowem odcinał się od swej społecznej bazy? Nie może być! – wypadałoby zaprotestować. No, chyba że podobne sprawy traktuje się jako oczywistości fasadowej demokracji. W takiej sytuacji można odpuścić westchnienia i zauważyć inną oczywistość: że jeśli mandat komisarzowej ds. handlu nie pochodzi od europejskich wyborców, to najpewniej z innymi komisarycznymi mandatami jest podobnie. Wszak Komisja Europejska to ciało zwarte, jednorodne i zjednoczone niczym współczesna Europa. Mówiąc prościej: stołki najmożniejszych europejskich decydentów obsadzone są przez ludzi, którzy do masy wyborczej mają mniej więcej taki stosunek, jak do masy tortowej.
Nie chcę zbytnio rozsiadywać się na Unii Europejskiej. Przecież admini innych części świata mają równie wesołe podejście do demokracji. Można to wszystko rozkładać na czynniki pierwsze i wykazywać z całą dobitnością, ale przecież wystarczy krótkie, syntetyczne ujęcie, by unaocznić źródła i skalę problemu. Weźmy taką oto świeżostkę: według październikowego raportu Credit Suisse, połowa światowego bogactwa znajduje się posiadaniu 1 proc. najbogatszych. Nie chcę podważać autorytetu szwajcarskich analityków finansowych, ale mam takiego „metapolitycznego” czuja, że gdyby skrupulatniej prześledzić rozmaite powiązania kapitałowe, ów jeden procent nieźle by się skurczył, a owo 50 proc. nieźle napęczniało. Jednak nawet w tych oficjalnie wyłożonych proporcjach tkwi nie tylko głęboka niesprawiedliwość społeczna, ale coś na kształt cywilizacyjnego bandytyzmu.
Nie chodzi nawet o to, że jedni mają znacznie więcej od innych – choć chodzi i o to. Rzecz przede wszystkim w tym, że ci którzy mają horrendalnie dużo, mogą kupować nie tylko garniaki od Armaniego i biżuterię od Swarovskiego na ciężarówki, ale również prawa, instytucje, a nawet rządy. Wspaniale obrazuje to pejzaż polityczny najwolniejszego z wolnych krajów, czyli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Fakt, że w tej wzorcowej republice prezydenckiej głowy państwa nie obnoszą się z korporacyjnymi metkami na ciuszkach, jak basketballiści, jest podyktowany bodaj jedynie względami elegancji. Ciągłość polityki zagranicznych „interwencji militarnych”, ograniczania swobód obywatelskich, zwiększania uprawnień tajnych służb, produkcji pustego pieniądza, napędzania baniek spekulacyjnych i transferu bogactwa z kieszeni dogorywającej klasy średniej do kieszeni klasy najwyższej – to najbardziej widoczne efekty „rządów” zarówno amerykańskiej „lewicy”, jak i „prawicy” na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci.
A jeśli taki „optimus maximus” demokracji, jak Stany Zjednoczone, zdradza, hm, swobodny stosunek władzy do interesu publicznego, to jakże mógłbym sądzić, że Polska po raptem 26 latach „wolności” może wypaść na demokratycznym polu choćby odrobinę lepiej?
Ale co tam. W najbliższą niedzielę również pójdę nakarmić urnę, by móc z błogim spokojem przyłożyć głowę do poduszki. Będzie fajnie – rozprostuję kości, może złapię trochę słońca, no i wesprę swoją małą cegiełką fasadę demokracji, żeby się nam wszystkim nie zwaliła boleśnie na głowy.
Napisz komentarz
Komentarze