Witaj Soniu. Zacznijmy od tego, jak to się stało, że osoba o takim autorytecie w środowisku artystycznym, absolwentka łódzkiej ASP, postanowiła zamieszkać w Wielkiej Brytanii?
Już na studiach w latach 90., w Akademii W. Strzemińskiego w Łodzi pracowałam często przy kostiumach dla M. Teslawskiej-Biernawskiej („Potop”) i P. Grabarczyka. Oczywiście, było nas wielu jako wykonawców i pracy przy wielu filmach i produkcjach, jak np. „Chopin pragnienie miłości”, „Pan Twardowski” czy „Borys Godunow” (opera). Należy pamiętać, że w Łodzi znajduje się Wyższa Szkoła Filmowa, z którą Akademia Sztuk Pięknych często współpracuje. Po dyplomie na początku 2000 roku zostałam zatrudniona przez polską ekipę jako asystentka przy kostiumach, do zdjęć kręconych przez Anglików i Amerykanów do filmu „Proof of life” z Russellem Crowem i Meg Ryan. Pierwsze pięć minut tego filmu było kręcone pod Poznaniem na poligonie w Biedrusku; był to cały luty, zżyliśmy się z angielską ekipą, byli z nas bardzo zadowoleni, nawiązał się kontakt, który zaowocował tym, że zaczęłam jeździć m.in. do Anglii do pracy przy produkcjach filmowych. Najpierw pracowałam przy kostiumach, ale po jakimś czasie przeszłam do scenografii. Wymienię kilka filmów: „George and Dragon” (Luxembourg), „The Four Feathers”, „Nicholas Nickleby”, „Elizabeth the first” (Litwa), „The Damned United”. W roku 2005 postanowiłam zostać w Anglii na stałe.
Na Wyspach Brytyjskich osiągnęłaś w malarstwie już wiele. Chyba nie żałujesz swojego kroku po przeprowadzce na Wyspy?
To trudne pytanie! Na studiach urodziłam syna Samuela; bardzo chciałam, żeby Samek przyjechał ze mną, ale w 2005 roku był już w gimnazjum i miał przyjaciół, więc został z moimi rodzicami. To miał być wyjazd na kilka lat najwyżej! Życie zawsze pisze własny scenariusz. Poznałam tutaj w Anglii męża Michaela, a w 2009 urodziła nam się córka Josephine. Odpowiem na pytanie, że nie żałuję, ale wybory są zawsze ciężkie.
Soniu, jesteś m.in. uznanym prezenterem sztuki dla stowarzyszeń artystów. Jak to się stało, że postanowiłaś w pewnym momencie zająć się tą działalnością?
Tak, jak wspomniałam, w 2009 roku urodziła nam się córka Józka, a tu po dwóch miesiącach mam telefon z produkcji „Le Miserable”, że na jutro potrzebują, bym przyjechała do studia pod Londynem do pracy przy scenografii. Musiałam odmówić ze względu na malutkie dziecko. Jak raz wypadniesz z obiegu w przemyśle filmowym, to potem trudno wrócić. Bardzo szybko znajdą na twoje miejsce kogoś nowego. Tak zaczęłam nowy rozdział w swoim, życiu: zostałam prezenterem sztuki. Nie stało się to od razu, nawet tego nie planowałam. Po prostu zorganizowałam wystawę indywidualną swojego malarstwa w Mad Cup Gallery w MK, na którą przyszli członkowie z towarzystwa sztuki w Milton Keynes i zaproponowali mi, czy mogłabym zrobić dwugodzinny pokaz, jak malować martwą naturę. Tak się zaczęła moja przygoda z Art Profil, agencją zrzeszającą artystów, którzy jeżdżąc po całej Anglii robią pokazy, wykłady i warsztaty dla Art Society's.
Oprócz tego, co niezwykle istotne, prowadzisz także wykłady o polskich artystach. Skierowane są one przede wszystkim do odbiorców brytyjskich. Jakim cieszą się zainteresowaniem?
W Londynie prawie co roku jestem zapraszana przez Ealing Art Society do wykładów połączonych z pokazem zdjęć. Ostatni opowiadał o kobietach-artystkach, działających na przestrzeni stuleci: z uwzględnieniem Polek: Olgi Boznańskiej, Zofii Stryjeńskiej, Meli Muter, Tamary Lempickiej. Mam przygotowane wykłady o sztuce Młodej Polski, o sztuce okresu międzywojennego, realistach XIX wieku, o rosyjskich pieriedwiżnikach (rosyjskich realistach), wojnie w sztuce, itd.
Nie wszystkie wykłady są o polskich artystach, ale prawie zawsze są oni obecni podczas nich, np. w wykładzie o wojnie w sztuce opowiadam o bardzo wielu artystach nawet japońskich, wymieniam jednak wielu polskich, np. R. Kramsztyka, A. Wróblewskiego, itd. A Anglików bardzo interesuje sztuka Europy Wschodniej i Środkowej. Przyznają, że nic o niej nie wiedzą albo tylko trochę: gdzieś, coś słyszeli; mało jest też publikacji, zatem moje wykłady są bardzo popularne. O impresjonistach wszyscy wiedzą, a o pieriedwiżnikach nie. Wynika to ze spuścizny Zachodu po imperium rzymskim, a Europa Wschodnia miała wpływy imperium bizantyjskiego. Poza tym panuje zwykłe lenistwo niektórych historyków sztuki.
Skąd wziął się pomysł na tego typu wykłady?
Pomysł na takie wykłady miałam po pokazach jak malować, rysować. Podczas np: prezentacji staram się opowiadać, przekazać, jak najwięcej informacji; zauważyłam, że tutaj w Anglii uczą zupełnie innych rzeczy niż nas w Polsce, nie ma chronologicznie podawanej wiedzy z historii sztuki (wyjątek to uniwersytety). Tutaj jest popularna zasada „róbta jak chceta”, wielu się poddaje, nie mając podstaw przekazanych w umiejętny sposób. Oczywiście są szczęśliwcy, którym się uda i odkryją tajniki malarstwa czy rysunku albo własny styl, ale wielu nadal potrzebuje akademickiej metody nauczania. Ostatnio podczas pandemii zaczęłam robić prezentacje na zoomie i łączyć wykład z rysunkiem węglem i pastelu, opowiadając o architekturze na dawnych ziemiach polskich z uwzględnieniem architektury drewnianych bożnic, dworków oraz słynnej architektury zakopiańskiej.
Ważną częścią twojej działalności jest także praca przy scenografii w rozmaitych filmach. Powiedz coś o tym, proszę.
Film „Elizabeth the first” z Helen Mirren i Jeremym Ironsem to moje najlepsze wspomnienie ze wszystkich filmów, przy których pracowałam. Reżyserowany przez Toma Hoopera, kręcony przede wszystkim na Litwie w Wilnie, Trokach, przy współpracy Lietuvos Kino Studio. Moja szefowa była doskonała: to Art Director Eva Steward, perfekcjonistka. Malowaliśmy wielkie murale do scen balu, w pośpiechu, przez trzy dni, potem jeden dzień zdjęciowy i koniec, dekoracje do rozebrania. Nie można się przywiązać do swojego dzieła, bo będzie tylko utrwalone w filmie. Piękne wspomnienia: jak kilkoro z nas na koniach razem z Helen Miren, Jeremym i kilkorgiem aktorów jeździliśmy konno po litewskich lasach, zatrzymując się na zbieranie dzikich malin, a wszystko to dzięki dyrektorowi od scen z końmi Gerardowi Naprousowi. Każdy film to osobne wspomnienia, osobna opowieść
Nie mogę tego wątku twojej wszechstronnej twórczości pominąć: wystawiasz w lokalnej galerii swoje własnoręcznie robione lalki motanki (słowiańskie) opisując i opowiadając o słowiańskiej tradycji motania lalek. Przybliż, proszę, tę tematykę.
Mój syn Samek mieszka w Polsce i prowadzi wraz z przyjaciółmi fundację „Po Staremu”. Przybliżają obrzędy, zwyczaje, rzemiosło z terenów ówczesnej i dawnej Polski. Bardzo im kibicuję i śledzę każde imprezy i warsztaty. Były wśród nich te z motania lalek-motanek. Nagle przypomniałam sobie, że zarówno moja mama, jak i babcia takie lalki mi robiły, jak byłam mała. To nie są zwykłe lalki do zabawy, są to amulety mające na celu ochronić, dodać odwagi, zabezpieczyć przed złymi wibracjami, itp. Nie można ich robić używając ostrych narzędzi, np. igły czy nożyczek, i nie powinny mieć twarzy: Z założenia nie mogą mieć swojej osobowości. Wiem, to brzmi jak gusło, ale takie były wierzenia związane z tymi niezwykłymi lalkami. Ich główna nazwa to „motanki”, ale jest cała masa ich odmian, w zależności od zadania, które mają spełniać. Postanowiłam te lalki przybliżyć Anglikom. Musiałam im wiele tłumaczyć, że np. nie są to voodoo lalki, które są tak powszechne w kulturze Zachodu. Motanki spełniają tylko dobre życzenia i chronią zarazem. Samo tłumaczenie nazwy „motanka” sprawiło mi trudności, zapewne Shakespeare umiałby znaleźć odpowiednie angielskie słowo, ale nie ja. Zatem „motanki – knotetdolls”, „ziarnuszki – seedlingdolls etc. Przyznasz, że po polsku brzmi lepiej!
Są tam również twoje obrazy o tematyce stricte polskiej. Dlaczego akurat takie postanowiłaś wystawiać?
Jestem malarką figuratywną. Lubię pokazywać w swoich obrazach dyskretną przenośnię, coś bliskiego surrealizmowi, ale mniej wyrazistego, dlatego zaliczam swoje obrazy do metaforycznych. Po przyjeździe do Anglii byłam zafascynowana kulturą anglo-saksońską, zwłaszcza filmami i literaturą, ale im dłużej tutaj mieszkam, tym bardziej czuję, jak bliska jest mi Polska, jak bardzo jestem tą naszą polskością nasiąknięta, jak tęsknię za krajem. Oczywiście, chcę uniknąć ckliwego sentymentalizmu, ale zdecydowanie jestem dumna z naszej polskiej kultury, tygla narodów, naszego miejsca na mapie świata, gdzie Zachód spotyka się ze Wschodem.
Powiedz, czym jest dla ciebie malarstwo samo w sobie?
Malarstwo to wspaniały, ale nie jedyny środek wyrażenia samej siebie. Sztuka współczesna zaciera granice pomiędzy malarstwem, rysunkiem, rzeźbą, grafiką, biżuterią. To jest bardzo ciekawe zjawisko. Od wielu lat prowadzę zajęcia dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Uczę wszystkich sztuki obserwacji. Z niepokojem widzę, jak bardzo marginalizowana jest sztuka w szkołach, zarówno tutaj w Angli, jak i w Polsce. Przychodzą do mnie dzieci, które robią GCSE z art i są kompletnie zagubione. Program nauczania, a za nim stojący nauczyciele, wymagają prowadzenia scrapbooków, absorbując obrazkami, informacjami: istna jajecznica, bez przygotowania tej młodzieży z typografii, liternictwa, wiedzy, jak projektować plakaty. Im więcej – tym lepiej, a to przecież nieprawda, bo liczy się siła przekazu, jakość, a nie ilość. Jest to temat rzeka, co najmniej na rozprawkę naukowo-dydaktyczną.
Jakie są twoje plany na przyszłość?
I tutaj właśnie mogę nawiązać do mojej ostatniej wypowiedzi: mam w planach napisanie książki o nauczaniu domowym sztuki dla dzieci i młodzieży. Jedna znajoma Angielka powiedziała, że chciałaby, bym wydała książkę, jak robić lalki-motanki. Poza tym chciałabym przenieść swoją działalność jako prezenter sztuki do Polski, ale czas pokaże, czy tak będzie.
Gdzie można szukać informacji o tobie i twojej działalności?
Można śledzić moje działania artystyczne na Instagramie: soniabacchusart oraz na Facebooku: Sonia's Art Classes, Sonia Bacchus Portraits, Sonia's slavic Dolls-Motanki-Talismans. Jestem w trakcie przebudowy swojej strony internetowej, już zresztą kolejny raz – przez to, że jestem dość zróżnicowana w działaniach. Myślę, że jestem typową łodzianką – eklektyczną, tak jak Łódź ze swoją architekturą i kulturą.
Rozmawiał: Dariusz A. Zeller
Napisz komentarz
Komentarze