Tomasz Furmanek: Swój debiutancki album “Lola” nagrał pan w Londynie w 1964 dla wytwórni Decca. To była pierwsza płyta kiedykolwiek nagrana przez polskiego muzyka na tzw. Zachodzie. Jak do tego doszło?
Zbigniew Namysłowski: Po sukcesie mojego kwartetu na Jazz Jamboree’63 byliśmy kilkakrotnie zapraszani do Wielkiej Brytanii na tournee. Podczas ktorejś z tych angielskich tras nasz ówczesny manager, Roman Waschko, jakimiś swoimi sposobami dogadał się z wydawcą i wytwórnią Decca. Nie znam szczegółów, w każdym razie myśmy wtedy nie mieli żadnych pieniędzy z tego (śmiech), ale manager zarobił na tym... tak, że tak to wyglądało...
To były naprawdę bardzo duże trasy po całej Anglii, Walii i Szkocji, byliśmy niemalże wszędzie, mnóstwo koncertów, i w zasadzie wszędzie gdzie graliśmy odnosiliśmy bardzo duży sukces!... Mieliśmy nawet tzw. followers, którzy jeździli za nami z koncertu na koncert, aby posłuchać jeszcze raz tego co graliśmy. No więc widocznie jakaś fama się wtedy rozeszła i Decca postanowiła to zarejestrować.
TF: Musiał pan pokazać wtedy coś naprawdę innego, skoro wzbudziło to taki oddźwięk i entuzjazm?
ZN: Być może właśnie przez te utwory, które były absolutnie nietypowe dla standardowego grania jazzowego.Mieliśmy wtedy w programie takie kompozycje jak „Siódmawka” czy „Piątawka”, które były inspirowane polskim, góralskim folklorem. Poza tym graliśmy jeszcza moją balladę „Piękna Lola kwiat północy”, i jeszcze coś folklorystycznego... To były formy po prostu nie słyszane tam nigdy przedtem. Wydaje mi się, że to właśnie spowodowalo bardzo duże zainteresowanie, gdyż było to zupelnie inne od wszystkiego co ludzie tam znali. Mówiąc inaczej, nie dość, że pojawił się muzyk zza żelaznej kurtyny, to jeszcze nagle okazało się, że ma własny głos i pokazuje coś... odkrywczego.
TF: Wydanie płyty w Wielkiej Brytanii było wielkim wydarzeniem wtedy, bez precedensu. Jak to zostało przyjęte w ówczesnej komunistycznej Polsce? Były jakieś kłopoty z tego powodu?
ZN: Ależ nie. My nie mieliśmy żadnych klopotów wtedy, jazz był wyjątkową muzyką, i przede wszystkim instrumentalną, wykonywaną bez słów, więc nikt się nie obawiał, że my przekażemy jakieś niepożądane treści.I byliśmy chyba jedyną grupą artystyczną, która nie miała żadnego problemu z paszportami. Oczywiście zawsze trzeba było czekać na te paszporty, ale zawsze je dostawaliśmy, a po jakimś czasie Pagart, czyli nasza ówczesna monopolistyczna państwowa agencja artystyczna, załatwiła jakoś z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych, że paszporty będą u nich, więc nie musieliśmy się już o nie starać za każdym razem...
TF: Ówczesne władze nie widziały już wtedy ryzyka w muzyce jazzowej, a wręcz korzystały z okazji aby pokazać, jak to pozwalają swoim artystym jeździć po świecie, czyż nie?
ZN: Otóż to, otóż to... myśmy mieli ten wyjątkowy przywilej wtedy, że nam wolno było dużo więcej niż innym...
Natomiast jeżeli chodzi o samą płytę „Lola”, to była nieosiągalna w Polsce, co poniektórzy, którym udało się wyjechać do Anglii, kupowali ją tam. Nawet z Nowej Zelandii przwożono te moje płyty (śmiech)... Aczkolwiek, podobny repertuar, nagraliśmy troszkę później w Polsce dla Polskich Nagrań.
TF: Krzysztof Komeda zaprosił pana do nagrania albumu „Astigmatic”, który powszechnie uznany jest za arcydzieło i wielu międzynarodowych krytyków uważa nagranie tej płyty za moment rozpoczynający lata świetności i wpływów tzw. „polskiej szkoły jazzu”. Jak pan to wspomina?
ZN: Krzysztof po prostu zaprosił mnie do zagrania koncertu i do nagrania tej płyty. Generalnie nie grałem – i nie grałbym - w zespole Komedy, gdyż zawsze zajmowałem się swoimi sprawami i sam komponowałem repertuar dla swojego zespołu. W przypadku grania n.p. w zespole Komedy musiałbym być jedynie odtwórcą czyjejś muzyki. Niemniej, była to znakomita współpraca, ta płyta okazała się ogromnym sukcesem i ciągle zdobywa pierwsze miejsca w rankingach najlepszych polskich albumów jazzowych...
TF: Proszę powiedzieć, co dla pana oznacza termin „polska szkoła jazzu”? Jak pan do tego podchodzi?
ZN: Prawdę powiedziawszy, ja nie wiem na czym polegała ta polska szkola jazzu w przypadku Krzysztofa Komedy... Bo ja po prostu nie wiem, co było takiego polskiego w muzyce Komedy?.. Moim zdaniem, to była muzyka na wskroś amerykańska. Ale grają na tej płycie polscy muzycy i została nagrana w Polsce, więc jest to płyta polska. Natomiast wiem, że ja, od samego początku, od pierwszej mojej kompoozycji, zajmowałem się polską muzyką, takim mariażem polskiego folkoru i muzyki jazzowej.
TF: Można powiedzieć, że pan zaczął grać world music, a właściwie fuzję jazzu i world music, zanim jeszcze world music i taki termin zaistniały!
ZN: Chyba tak! (śmiech). Właściwie ukoronowaniem tej mojej „działalności-ludowizny” była płyta nagrana z góralami 20 lat temu. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że już dość tego grajkowania ludowego, że właściwie, to już tego nie będę robił, i miałem dość długi okres, kiedy chciałem grać wyłącznie czysty jazz, albo nawet funkowy. Założyłem nawet zespół Air Condition, który grał taką lżejszą funkową muzykę. Niemniej, zawsze przejawiały się w mojej muzyce jakieś nuty ludowe, czy to góralskie, czy kujawiakowe, czy oberki... Tego typu rzeczy zrobiłem raczej dużo. Wydaje mi się, że może polska szkoła jazzu to swego rodzaju jakieś łączenie jazzu z folklorem.
TF: Kiedy zaczął pan grać fuzję jazzu i polskiego folkloru, nagrywając tak wybitne albumy jak „Kuyawiak Goes Funky” czy „Winobranie”, to było coś bardzo nowego i nikt tego wcześniej nie robił. Z czego wynikała taka artystyczna wizja?
ZN: Chciałem, żeby to brzmiało jakoś inaczej niż tzw. czysty jazz. Jeżeli mam powiedzieć prawdę, to nie robiłem tego na siłę, nie było to wynikiem żadnej koncepcji. Moja pierwsza kompozycja jazzowa na kwartet jazzowy, zagrana w 63 roku na Jazz Jamboree, to była „Piątawka”, i z jakichś niewiadomych, nieznanych mi powodów zawierała różne góralskie motywy...Wielokrotnie mnie pytano o przyczynę tych elementów ludowych w mojej muzyce, pojawiających się od samego początku...
Mnie się wydaje, że wzięło się to stąd, że w szkole muzycznej na lekcji kształcenia słuchu przerabialiśmy taką książeczkę „Mały solfeż” Lasockiego... To był taki śpiewnik, w którym autor umieścił ogromnie dużo melodii ludowych. W szkole do której uczęszczałem w Krakowie myśmy to śpiewali i bardzo to lubiłem, a ponieważ byłem dobry w solfeżu, to często sobie śpiewałem te melodyjki, więc być może to utkwiło mi gdzieś mocno w głowie i być może z tego powodu, kiedy zacząłem komponować, pojawiały się te frazy ludowe...
TF: Czyli był pan otwarty na „otwartość swojego umysłu”?
ZN: To samo wychodziło. I do tej pory tak jakoś wychodzi... Mogę tylko powtórzyć, że nie robiłem tego na siłę.
TF: Pański koncert w Londynie 18 kwietnia odbył się w ramach tegorocznej Kinoteki, a konkretnie wydarzenia p.t. „Cold War Experience”, które było celebracją kina i polskiego jazzu z okresu ukazanago w filme „Zimna Wojna”. Wiem, że widział pan ten film, jakie wrażenia?
ZN: Prawdę powiedziawszy, ja przez wiele dni jakoś nie mogłem ochłonąć – takie wrażenie zrobił na mnie ten film!..
TF: Czy sposób w jaki film pokazuje tamte czasy jest realistyczny, podobny do tego w pańskich wspomnieniach?
ZN: Ależ tak, tak!.. Nie wiem na ile te sceny w klubach francuskich są wiernie przełożone na ekran, aczkolwiek tak właśnie sobie to wyobrażałem i są bardzo dobrze pokazane, natomiast to wszystko, co się odnosiło do Polski, cały ten proces poszukiwan talentów i późniejszych przygotowań, łącznie z tymi stalinowskimi pieśniami wykonywanymi przez zespół ludowy, to było niezwykle wiernie odtworzone w tym filmie.
TF: A jaki był ten londyński koncert, co zagraliście?
ZN: Akurat w przypadku tego koncertu specjalnie poproszono nas, żebyśmy zagrali coś starszego, więc wydobyliśmy ze starej szuflady „Kujawiaka...” i zagraliśmy go w całości - jest to suita złożona z 3 części. Zagraliśmy też, między innymi, kompozycję „Raz, dwa, trzy, cztery”... Był to pełnowymiarowy koncert moich najbardziej znanych kompozycji napisanych i granych w okresie, o którym opowiada fim „Zimna Wojna”!
Napisz komentarz
Komentarze