Jak to się stało, że w Polsce wasz film jest „obrazoburczy”, a za granicą jest „komedią” i „satyrą”?
Małgorzata Szumowska: W Polsce ten film został potraktowany jako obśmiewanie Polaków, polskich przywar, a do tego z poczuciem wyższości, z zadartym nosem przez osobę, której filmy są rozpoznawalne za granicą. Gdy tymczasem za granicą „Twarz” została odebrana jako ciepła, pełna czułości i miłości opowieść o Polakach. Absurdalna, ale na pewno nie agresywna i złośliwa.
Panuje więc faktycznie jakiś rozdźwięk, ale być może nie dotyczy on tylko Polski, ale też innych krajów? Luca Guandalini, który jest przecież gwiazdą włoskiego kina, też wielokrotnie jest odbierany źle w swoim kraju. Widzów jego filmy albo nie bawią, albo uważają je za uproszczenie. To samo kiedyś dotyczyło Almodovara. Więc być może jest to narodowa cecha różnych narodów?
Na Berlinale ludzie bardzo się śmiali na naszym filmie, co było oczywiście wielkim sukcesem. „The Guardian” dał mu 4 gwiazdki, Peter Bradshaw napisał o filmie „brillant comedy”. Użyliśmy tego sloganu na polskim plakacie, i potem na każdym wywiadzie musiałam się z tego tłumaczyć. Dziennikarze mówili mi, że nie widzą w tym filmie nic śmiesznego i chcieli wiedzieć czemu jest promowany jako „niezwykła komedia” . Odpowiadałam im: „Przepraszam bardzo, ale tak napisał taki pan w Guardianie”. Oni nie mogli w to uwierzyć!
Myślałaś o tym rozdźwięku, kiedy robiłaś film?
M.Sz. W ogóle o tym nie myślałam! Ale moje filmy docelowo nigdy nie są robione tylko i wyłącznie na polski rynek. Za każdym razem kiedy kręcę film, to muszę się zastanowić, czy będzie on zrozumiały w innych krajach. Najprawdopodobniej wielu polskich reżyserów tego nie robi, bo skupiają się na polskim rynku, który jest przecież bardzo duży, dzięki czemu odnoszą wielkie sukcesy. Ja jestem w zupełnie innej sytuacji. Zależało mi na odbiorze na rynku europejskim. Między innymi dlatego chciałam nagromadzenia absurdalnych faktów, takich jak egzorcyzmy. W Polsce zarzucono mi, że to jest nieprawda. A przecież nieważne, czy to jest prawda czy nieprawda – taki był koncept fantazyjny!
Przez to, że film był inspirowany prawdziwym wydarzeniem, ludzie oczekiwali czegoś w rodzaju dokumentu.
M.Sz To jest kolejne nieporozumienie, które zaszło w kraju. Wykorzystaliśmy fakt, który się wydarzył. I to wydarzył się w wielu różnych krajach, bo przecież podobne operacje odbyły się w innych miejscach świata. Problem wynikł z tego, że widzowie uznali, że film pokazuje Polaków w złym świetle. Dlatego skupili się na tym, że prawdziwa historia potoczyła się inaczej. Podkreślali, że ludzie zaangażowani w losy tego chłopaka pomagali mu i go wspierali. Dlatego podkreślam – my skorzystaliśmy z prawdziwego wydarzenia, którym była nowatorska operacja i na jego podstawie stworzyliśmy fantazję. To, że jest to fantazja podkreśliliśmy między innymi deformacją obrazu. No, ale niestety nie zostało to odczytane…
Mateusz Kościukiewicz: Mimo tego, że cała forma wręcz narzuca tego rodzaju interpretacje – że jest to baśń, że ta historia jest wymyślona i przerysowana.
M.Sz: Ale nie mam żalu, do tego, że Polacy tak odebrali ten film. Większość naszej widowni to ludzie, którzy żyją w Polsce i dobrze się tam czują. Nie podróżują dużo, nie oglądają swojego kraju z różnych punktów widzenia. Jeżeli się dużo jeździ po świecie czy mieszka za granicą, zaczyna się inaczej patrzeć na swój własny kraj. Ja mam tę możliwość, że od 19. roku życia cały czas jeżdżę, poznaję nowych ludzi, patrzę na Polaków na emigracji. Dzięki temu oglądam Polskę z innej perspektywy, dystansuję się do niej. I mam wrażenie, że właśnie to dystansowanie jest odbierane jako wywyższanie się. Zupełnie niesłusznie.
Oczywiście to, że zostałam niezrozumiana, sprawiło, że zaczęłam myśleć – A może zrobię film po angielsku, może kombinować gdzieś indziej... No i pewnie będę je robiła. Ale mimo wszystko moim ukochanym filmem jest mój kolejny polski film, który będę kręcić za niecały rok i który będzie czarną komedią o klasie średniej.
W recenzji o której wspominałaś Bradshaw napisał, że komentarzem o niechęci Anglików do Polaków Szumowska pchnęła czas do przodu, do czasów brexitu. Chyba też nie zauważył satyry na swój kraj?
M.Sz . Satyra na swój kraj jest strasznie trudna i zwykle sprawia, że twórca jest niezrozumiały. Ale myślę, że właśnie dlatego warto je robić. Satyra zawsze coś ważnego obnaża. W Polsce niestety dużo ludzi się obraziło na ten film, ale daje mi to poczucie, że jest on ważny. Może dotknął czułego punktu?
Chciałam zapytać o maskę, w której grał Mateusz. Trafiła na plan z Londynu?
M.Sz. Pierwszy odlew odbył się w Londynie, potem maska była dopracowywana w Berlinie. Ale to była tylko matryca, bo na każdy dzień robiono inną, nową „twarz”.
I podobno aktorzy wytrzymują w takich konstrukcjach kilka godzin dziennie, ty wytrzymywałeś 15...
M.K. Nie miałem wyboru. Wszyscy w ramach naszej filmowej rodziny zgodziliśmy się, że pierwszorzędną sprawą jest zrobienie tego obrazu. Wiązało się to z naginaniem wszelkich reguł i zasad, także związanych z tą maską. Ale okazało się, że fizycznie znosiłem to nie najgorzej, a im lepiej to znosiłem, tym bardziej naginaliśmy zasady. Nie skończyło się to w żadnym wypadku dramatycznie.
Praca w masce to od samego początku było ciekawe przeżycie. Pamiętam pierwszą próbę, jeszcze dość surową. Waldemar Pokromski, nasz wspaniały make up artist, w stosunkowo krótkim czasie, jakieś półtora godziny, przytwierdził mi ją do twarzy. Przed tą zmianą normalnie rozmawialiśmy z Małgosią, Michałem Englertem, operatorem, scenarzystą. Po założeniu maski nagle wszyscy zaczęli mnie traktować jako kogoś kompletnie innego! Musiałem im powiedzieć – Hej, zaraz! Nie jestem jeszcze w roli, to jestem ja, ty po prostu widzisz mnie! Wszyscy zdaliśmy sobie sprawę wtedy w jaki genialny sposób działa ta maska. To już nie jesteś ty! I to nagle uruchamia jakiś ogromny proces…
Co wtedy czułeś?
Niezwykłą samotność.
W naturze aktora jest akceptacja tego, że jest cały czas oceniany. Twoja twarz jest oceniana, jesteś fizycznie oceniany, twoje emocje są wyrażone przez twoją fizyczność. W poprzednim filmie „W imię...” zostałem pozbawiony wszelkich kwestii i przez to – głosu. W tym filmie natomiast zostałem pozbawiony twarzy, czyli głównego środka, którego używa się w tej pracy. To wymaga uruchamiania całego zaplecza, które jest bardzo archaiczne. Gra w masce jest przecież dziś stosowana już tylko w teatrze dla dzieci, albo w eksperymentalnych teatrach, à la Teatr Pieśń i Kozła. Trzeba więc było sięgnąć do podstaw, do teatru antycznego, do teatru awangardowego w Polsce w latach 60., 70. I to wszystko musiałem sobie przypomnieć i spróbować zastosować. Ale oczywiście, jak to na planie i w życiu bywa, ostatecznie wszystko trzeba sprowadzić do bardzo prostych rzeczy. Żeby uruchomić tę maskę, żeby nią zawładnąć, trzeba było wykazać się ekstremizmem emocjonalnym.
Bardzo podobało mi się, jak w filmie pokazaliście przesuwanie granicy tolerancji. Jak „inny, ale swój” stał się obcym.
M.Sz Film z założenia był tak skonstruowany. Oczywiście mogliśmy zrobić tak, że Jacek na początku jest zupełnie normalny, jest wręcz super konserwatywnym chłopakiem i nagle przytrafia mu się ta tragedia. Ale uznaliśmy, że od początku chcemy opowiedzieć historię o odmieńcu. Czyli o tym na ile my, jako społeczeństwo, jesteśmy w stanie tolerować inność. Co się okazuje? Jesteśmy w stanie ją tolerować, jeżeli jest ona w obrębie naszego podwórka, jeżeli dotyczy „swojaka”. Ale jeżeli tylko pojawia się jakikolwiek obcy element, jakieś pęknięcie, to staje się to pretekstem do wyrzucenia takiej osoby poza nawias. Bo nie pasuje do schematu. Chcieliśmy, żeby o tym był ten film.
Joanna Karwecka
Napisz komentarz
Komentarze