W dawnych czasach byłem jednym z tych, którzy znaleźli się na Zachodzie poza rodziną. Polacy jednak zawsze się odnajdą. W dawnych czasach wszyscy byli sobie pomocni, życzliwi. Przypadkowo na ulicy zagadał mnie sympatyczny człowiek: „Ty to jesteś Polak, mam rację? – Masz, a jak poznałeś? – Po butach!” Rzeczywiście mieliśmy podobne buty firmy Chełmek!
Gadu gadu i zaproszony zostałem na Wigilię samotnych do cioci Marysi, u której wynajmuję duży pokój. Jedyny warunek uczestnictwa to... każdy coś przynosi na stół wigilijny. Ja miałem zorganizować razowy chleb na zakwasie!!! Nic prostszego – pomyślałem. Ile bochenków? Naiwniak ze mnie! Pomyślałem, znałem takie polskie delikatesy na Old Brompton Road, tam można było kupić polskiego pieczywa bez problemu.
Pobiegłem od razu. Kolejka była długa. Za kasą urzędowała urocza, uśmiechnięta – jak zawsze – pani Pawłowska, była warszawska, przedwojenna aktorka. Widziałem nawet „moje” razowce, jak w mgnieniu oka znikały z półki. Gdy dochodziłem do kasy, pewna dama zakupiła ostatni bochenek razowca! OSTATNI! Zgarnęła mi sprzed nosa miła dama! Pech! Chciało mi się płakać, a raczej wyć! Wydałem cichy jęk. Co ja teraz zrobię?
Usłyszała ten jęk właścicielka tego bochna razowca i zaproponowała, że podzielimy – pół na pół!!! Jeszcze do tego odmówiła zapłaty za drugą połówkę. Prawdziwa DAMA! Pogadaliśmy i dowiedziałem się, że moja wybawicielka to żołnierz warszawskiego powstania, jeniec oflagu, a teraz mieszka w Londynie – pani Marzena Szejbal. Wigilia u cioci znajomego udała się wspaniale! Każdy dostał po dużej kromce chleba, a śledzia ile tylko kto chciał, bo każdy przyniósł dużo.
Starczyło nam do śniadania wielkanocnego. Był tylko jeden drobny zgrzyt: ciocia zauważyła butelkę Wyborowej i zaproponowała, że ona przechowa te pół litra, bo u niej w domu Wigilia jest bez alkoholu, a ona zaprosi wszystkich w drugi dzień świąt. Nie było wyjścia, musieliśmy się zgodzić. Jak się jednak okazało, zarekwirowana butelka zbiła się w 1 dzień świąt (sama?).
Z tego smutku Pani Ciocia miała taki ból głowy, czerwone oczka i taki dziwny chuch, trochę nam znajomy, że musiała odwołać zaproszenie... a my poszliśmy lepić bałwana, ale okazało się, że nie ma już śniegu, bo resztka śniegu została wykorzystana na kompres na głowę cierpiącej cioci...
Prawie ciepło, nie ma mrozu, nie mówiąc już o śniegu! Dziwnie się czuję, zmierzamy na pasterkę po wieczerzy wigilijnej, nasza niewielka grupa w miarę młodych ludzi z Polski, tutejsi emigranci, młodzież tutaj urodzona już po drugiej wojnie światowej, trochę ciekawych Anglików...
Wszyscy w kierunku kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli. Coraz więcej ludzi, podniosły nastrój, cichnie gwar, otwarte wejścia do świątyni, dziwi nas obecność prowadzonych na smyczach piesków. Trudno dostać się do środka. Kościół wypełniony, ludzie stoją, brak miejsca. Półmrok, nastrój modlitwy i oczekiwania, delikatne dźwięki kolędy „Cicha noc...”. Zaczyna się pasterka. Ksiądz Sołowiej głosi homilię, nastrój powagi, skupionej modlitwy... kończy jak zwykle, jak co roku, wezwaniem wiernych do modlitwy do nowonarodzonego Jezusa Chrystusa w tą świętą noc i niech gwiazda betlejemska niesie nam nadzieję na wolną Polskę! TA GWIAZDA BETLEJEMSKA, a nie ta bolszewicka, czerwona, komunistów! Bóg – człowiek się nam narodził… i zaintonował pieśń potężną jak dzwon „Bóg się rodzi moc truchleje”.
Cały wypełniony po brzegi kościół huknął przez łzy – jak salwa haubicy „Bóg się rodzi”. Przestraszone hukiem psy zawyły, a że drzwi świątyni były otwarte, rozbudzone zwierzaki z pobliskich domów i blokowisk zawtórowały radośnie w całej okolicy. Każde żywe stworzenie radośnie, po swojemu, witało małego Jezusa Chrystusa – nikt nie protestował, a któż by śmiał W TAKĄ NOC???
Jurek Jarosz
Redakcja: Dariusz A. Zeller
=
Napisz komentarz
Komentarze