Tak Kasia opisuje życie z Paulem w Anglii. Jej partner pochodzi z Londynu. Ich obecny dom stoi na wzgórzu w Gravesand. Córeczka Sara ma pięć lat i czasem odpowiada mamie po angielsku na polskie pytania. Ale Kasia ma do małej tyle samo cierpliwości co do swojej nowej ojczyzny.
O kabanosach i brit popie:
Poznaliśmy się w pracy; byłam kolejną Polką w zakładzie, w którym pracował Paul. Nas, Polaków, było tam dużo, więc nie przeżył szoku kulturowego. Obyło się bez tłumaczenia, gdzie leży Polska, i uczenia go przekleństw, jak to mamy w zwyczaju my, rodacy, gdy tylko nadarzy się okazja.
Na początku znajomości przyciągała nas odmienność – mnie interesowało wszystko, co angielskie, jego fascynowało to, co polskie. Wertowaliśmy słowniki, chcąc pokonać bariery językowe. Przynosiliśmy do pracy tradycyjne smakołyki z naszych krajów. On polubił kabanosy i kukułki, ja zaczęłam wkładać do kanapek octowe chipsy. Wymienialiśmy się muzyką – on stał się fanem polskiego zespołu Coma, ja polubiłam brit pop.
Z naszego dwukulturowego związku zawsze wyciskamy podwójną dawkę wszystkiego. Wigilia po polsku, ale angielski pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. To przyszło naturalnie, że nie musieliśmy wybierać. Raczej dodawaliśmy rzeczy do naszej rodzinnej tradycji. I tak jest do dziś.
O dziadkach, czapeczkach i gilach:
Mam bardzo wyrozumiałych teściów, którzy bez problemu zaakceptowali mój słowiański akcent i sposób bycia, polską gościnność, ale i nasze narodowe przywary. Moja rodzina również polubiła Paula, chociaż ciężko mówić o wielkiej przyjaźni, kiedy bariera językowa nie pozwala na dłuższe rozmowy.
Co do roli babci i dziadka w Anglii, nie jest ona tak duża jak w Polsce. Polskie więzi rodzinne są silniejsze, łączy nas wspólny stół, przy którym nie tylko świętujemy, ale jadamy niedzielne obiady. Tutaj rzadko zaprasza się dziadków na kawę i ciasto w niedzielę. Ich wpływ na wychowanie wnuków też jest mniejszy. Zasobna kieszeń pozwala im co prawda na zakup droższych prezentów, ale są tak zajęci swoim życiem, że nie mają dość czasu na zabawy z wnukami.
Zanim urodziła się nasza córka, wiedzieliśmy, że będziemy ją wychowywać w duchu pełnej dwukulturowości. Wcześniej wydawało mi się, że kultura polska i angielska aż tak się od siebie nie różnią, ale gdy przyszła na świat Sara, zaczęłam zauważać, że tzw. angielski chów, o którym tyle słyszałam, rzeczywiście istnieje. Teściowa dawała mi rady niewątpliwie w dobrej wierze, równocześnie radziłam się mojej mamy, która serwowała polskie sposoby na kolki i katar u niemowlaka. Gdy jedna babcia mówiła „załóż jej śpiochy i czapeczkę”, druga łapała się za głowę i tę czapkę ściągała.
Babcia angielska pozwala córce chorować, mieć katary i chodzić z gilami do kolan. Ufa bezgranicznie lekarzom przepisującym paracetamol dosłownie na wszystko. Ja nie faszeruję córki antybiotykami, za to przywożę z Polski witaminę D, maść majerankową i wapno do picia.
Moje długie karmienie piersią było dla teściowej szokiem – bez przerwy wypytywała, czy już z tym kończę. Ale w sumie dopingowała mnie we wszystkim i była bardzo pomocna.
O zasadzie OPOL (jedna osoba - jeden język):
Z oczywistych względów nauka języka polskiego spoczywa na moich barkach i robię co mogę, żeby mówić do córki po polsku. Są jednak momenty, kiedy łamię tę zasadę – na przykład gdy siedzimy przy stole z angielskimi dziadkami, rozmawiamy wyłącznie po angielsku, aby nikogo nie wykluczać z konwersacji. Moi teściowie są dumni z tego, że Sara jest dwujęzyczna. Często sami proszą, aby nauczyła ich kilku słówek po polsku. Mój partner również żartobliwie powtarza polskie słowa po córce, starając się naśladować jej akcent.
O Polsce z typowo angielskim dystansem:
W pierwszych lata znajomości lataliśmy do Polski raz w roku. Zwiedzaliśmy większe miasta, byliśmy na prawdziwie polskim weselu i poprawinach. Mimo że Paul bardzo lubi nasz kraj, polskie jedzenie i folklor, jednak nie zdecydowałby się nigdy, żeby w Polsce zamieszkać. Myślę, że powodem tego jest zbyt duża bariera językowa. Na początku miał znacznie większy zapał do nauki polskiego. Uczyłam go codziennie kilku zwrotów. Niestety, to minęło wraz z pierwszymi trudniejszymi zagadnieniami gramatycznymi i Paul, jako typowy Anglik, odpowiada mi dzisiaj tak: „Umiem mówić po angielsku, czyli dogadam się praktycznie z każdym”. Co do mojego angielskiego, rzeczywiście zdarza się, że Paul mnie poprawia, ale bardzo się z tego cieszę i nie jest to dla mnie ujmą czy obrazą.
O rodzinnych hitach językowych:
Wracamy ze szpitala. Po kilku godzinach zmieniam sobie opatrunek na palcu, bo już brudny. Mówię do Paula:
– To żółte, co mi dali, to jodyna!
– My dinner?! – odkrzykuje Paul.
Kupuję córce mydło w płynie. Pojemnik wygląda jak kaczka; gdy naciska się głowę kaczuchy, z dzioba leci piana do mycia rąk. Prowadzę moje brudne dziecko do łazienki, nachylamy się nad zlewem, odkręcam wodę i chwytam córkę za rączki.:
– Kaczuszka robi kwa-kwa-kwa – mówię, żeby zachęcić Sarę do umycia łapek.
– Fu.k! Fu.k! Fu.k! – krzyczy zza drzwi Paul.
Wchodzę do domu po pracy, mój facet czeka na mnie nad zlewem, z odkręconego kranu leci woda.
– Prima aprilis! – woła, ochlapując mnie.
– Śmigus dyngus! – poprawiam go nieśmiało.
– Yeah, sure, abracadabra and hocus pocus – dodaje Paul z przekorą.
Karmię córkę rano kaszką, bananem i czymś tam jeszcze. Podaję jej na koniec wodę, mówiąc:
– Masz piciu, Sara!
– Maczu pikczu – słyszę zza pleców głos Paula.
O typowych Anglikach:
Myślę, że gra w stereotypy działa w dwie strony. Podchodzimy do nich z przymrużeniem oka. Ja przyzwyczaiłam się do późnych obiadów i do tego, że niedziela nie jest dniem rodzinnych odwiedzin. Paul nauczył się, że obiady gotuje się samodzielnie, a nie rozmraża w mikrofalówce.
O „jak się masz?”:
Znaczenie tego zwrotu poznałam zaraz po pierwszym przylocie do Anglii, kiedy osoba sprawdzająca mój paszport zapytała: „How do you do?”. Będąc przesiąknięta polskim entuzjazmem i szczerością, odpowiedziałam, że „zmęczona jestem podróżą, bagaże mam ciężkie, nie umiem znaleźć wózka, lot był spóźniony, ale jakoś sobie poradzę”. Gdy skończyłam ten wywód, zorientowałam się, że nikogo tak naprawdę nie obchodzi, jak się mam. Co więcej, swoją odpowiedzią wprawiłam w zdziwienie oraz zdenerwowanie wszystkich czekających za mną w kolejce. Od tego momentu już wiem, że na pytania tego typu należy odpowiadać z uśmiechem: „Dziękuję, świetnie! A ty?”.
O zakupowym coming-oucie i paczkach, które przychodzą, kiedy wszyscy śpią:
Mimo że z partnerem różnimy się od siebie kulturowo, oboje lubimy podobne rzeczy. Każde z nas ma swoje pasje, które często wymagają przemycania paczek od kuriera. Mnie od lat fascynuje tzw. scrapbooking, Paul natomiast lubi składać modele starych samochodów. Dzięki temu oboje rozumiemy i akceptujemy nasze ciągoty zakupowe, na które pewnie wydajemy za dużo.
O indyku i trzech „iksach”:
Święta obchodzimy podwójnie: Wigilię po polsku, pozostałe dni po angielsku. Ma to swoje plusy, szczególnie dla dzieci, które otwierają prezenty dwa razy. Niestety, koszty wyprawienia dwóch wystawnych kolacji są większe, a obciążenie nimi żołądka bardziej bolesne. Kiedy opowiadam o tym znajomym z pracy, nikt mi nie wierzy, że można tyle zjeść! Spróbować dwunastu polskich potraw, a następnego dnia doprawić to wszystko indykiem i pieczonymi ziemniakami.
Do dziś nie umiem się przekonać do krewetek podanych na liściu sałaty jako startera przed świątecznym obiadem. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się też do zwyczaju dawania kartek świątecznych, komu popadnie, i wpisywania w nie jedynie swojego imienia oraz kilku „iksów”. Kiedy więc przyszło przygotować kartki dla wszystkich kolegów i koleżanek z grupy Sary, postanowiłam puścić w angielski szkolny świat trochę polskiego rękodzieła, pokazać im, że można, i samej lepiej się z tym poczuć.
Rozmawiała Zuzanna Muszyńska
Napisz komentarz
Komentarze