Masz bardzo ładne imię.
Jest popularne w Rumunii. To imię perskie. Tata powiedział mi, że nosiła je pierwsza żona Aleksandra Wielkiego.
Skąd pochodzisz?
Z małego miasteczka na szczycie góry, w północnej Transylwanii. Jest tam bardzo zielono w lecie, biało w zimie, bardzo ciepło, albo bardzo zimno. Czas płynie inaczej: nie wiesz, ile masz lat, która godzina. Zapominasz, dokąd idziesz i po co. Nie potrzebujesz czasu. Właściwie nie potrzebujesz niczego, żeby przetrwać. Tylko trochę whisky, żeby być na chodzie, pozostać szczęśliwym.
Produkujecie własną whisky? Nie słyszałam nigdy o rumuńskiej odmianie.
Tak, țuică to część naszej kultury. Robi się ją z kukurydzy, a najlepszą ze śliwek, jabłek i gruszek. Jest bardzo mocna, do 80 proc. Możesz dostać zawału, jeśli wypijesz za dużo. Ale każdy ją pije. To nasz symbol, wita się nią gości, tak jak chlebem i solą.
Jak żyje się dzieciom w dalekiej Transylwanii?
Miałam najwspanialsze dzieciństwo na ziemi! Dam ci przykład. Masz 6 lat. Umiesz nie tylko szybko chodzić i biegać, ale i kopnąć, jeśli trzeba, walczyć z niebezpieczeństwem. Budzisz się wcześnie. Po śniadanie wybiegasz do lasu, zbierasz trochę grzybów. Idziesz do kurnika wybrać kilka jajek. Mama albo babcia przyrządzają z tego posiłek. Po śniadaniu zaczynają się obowiązki. Zwykle są w gospodarstwie owce – opieka nad jagniętami, jak również nad kurczakami, należy do ciebie. Wyobrażasz sobie taki początek dnia? To początek przygody! Każdy dzień nią jest. Czujesz, że żyjesz!
Brzmi jak sielanka...
Do tego jestem szczęściarą, mając taką a nie inną rodzinę – towarzyską, religijną. Dała mi zdrowe wychowanie. Obok oficjalnej edukacji dostałam w domu prawdziwą szkołę życia.
Daleko miałaś do szkoły?
Każda wioska ma dobrą szkołę. Nie wiem, czemu ludzie skarżą się na system edukacji w Rumunii. Albo na opiekę zdrowotną. Panuje powszechny obowiązek szkolny do 16. roku życia, mamy dobre uniwersytety. Gdy coś się dzieje, lekarz przyjmie cię tego samego dnia, nie musisz czekać, cierpiąc.
Żal ci było zostawić gospodarstwo na wsi?
Rodzice nie zawsze je mieli. Mama pracowała wcześniej w telekomunikacji, jako inżynier. Dobrze zarabiała, czasem więcej niż tata, i była z tego bardzo dumna. Tata, z zawodu hydraulik, zawsze malował obrazy, w ostatnich latach robi to zawodowo, miał już trzy wystawy. Teraz rodzice nie pracują dużo, jeśli już, to głównie dla siebie. Dawniej było inaczej. Mieli sporo szczęścia z gospodarstwem, zaczęli na przykład hodować kapustę, kiedy można było na niej dużo zarobić. Rosła wielka jak w baśniowych opowieściach. Pamiętam, że dostałam dzięki niej pierwszy rower.
Kiedy wyprowadziłaś się z domu?
Do szkoły średniej chodziłam w moim miasteczku, mieliśmy dobrych nauczycieli. Rodzice trzymaliby mnie w domu jeszcze dłużej, ale w tych czasach wszyscy chcieli studiować. Dorośli kładli nacisk na to, że musimy być kimś więcej, pójść dalej niż oni. Wyprowadziłam się w wieku 18 lat do Cluj-Napoca. To jest właściwa stolica Transylwanii, oddalona o 160 km od mojego domu. Dojazd trwa trzy godziny samochodem albo cztery starym, rozklekotanym autobusem.
Co studiowałaś?
Psychologię.
Dlaczego ten kierunek?
Bo panowała moda na Freuda? (śmiech) Rodzice mnie przekonali. Tłumaczyli, że to zawód przyszłości, każdy potrzebuje terapeuty. Myślałam, że jakoś się prześliznę przez te 5 lat.
Dałaś sobie radę?
Tak, ale nie było łatwo – z jednej strony czułam potrzebę sycenia mojej próżności, nie chciałam zostawać w ogonie klasy. Z drugiej wiedziałam, że nie dam rady być najlepszą, ale i tak starałam się najlepiej, jak umiałam. Nie, nie było łatwo, i nie było to spełnienie marzeń. Chciałam zostać archeolożką, ale nie dostałam się na ten kierunek. Gdybym trochę poczekała, mogłam studiować filozofię. Ale wydział psychologii odezwał się pierwszy. Moim życiem rządzi przypadek.
W salonie piękności w Lewisham też znalazłaś się przypadkiem?
Skończyłam szkołę, dziś robię zupełnie coś innego. Ale dzięki studiom rozwinęłam się jako człowiek. I tak wszystko, co pamiętam, to „trzymaj prosto plecy” i „nie obgryzaj paznokci”.
Nie żałujesz więc swoich wyborów?
Nie, cieszę się, że mam dyplom magistra, spotkałam na studiach pięknych ludzi, najlepszych przyjaciół na resztę życia. Nie lubię szkoły, ale czuję się dzięki niej trochę jak diament, który oszlifowano. Otworzyła mi oczy i dała perspektywy. Gdyby więcej zależało ode mnie, nie poszłabym tą drogą. Zawdzięczam to wszystko rodzicom.
Tęsknisz za nimi?
Każdego dnia! Są do dziś osią, wokół której obraca się moje życie. Nie chcę myśleć o chwili, kiedy ich zabraknie. Codziennie pijemy razem kawę, ja siedzę tutaj, oni na zewnątrz swojego domu, w ogrodzie. Słychać psa, popiskiwania kurczaków, czasem pokaże się za płotem sąsiad. Skype to najlepszy wynalazek technologiczny!
Co robisz w wolnym czasie?
Lubię czytać. Czytanie to przygoda. Pomaga odkrywać samego siebie. Czasem ludzie proszą mnie: „opisz, jaka jesteś”. Jest taka rosyjska książka Nikołaja Nosowa o Nieumiałku i jego przyjaciołach, którzy żyli w lesie. Jestem Nieumiałkiem. Bez przerwy odkrywam się na nowo. Nieumiałek chciał być poetą, muzykiem, malarzem. Takie jest moje życie. Nie wiem, co się zdarzy, ani kiedy.
Udało ci się pracować w swoim zawodzie?
Tak, ale uciekłam od tego. Psychoterapeuta ma pracę, która się nigdy nie kończy, zabiera ją ze sobą do domu. Nie lubiłam tej strony mojego zawodu, chciałam żyć swoim życiem, nie tkwić bez przerwy w cudzych problemach. Wyjechałam do Dublina, zostałam tam 7 lat.
Dlatego mówisz tak dobrze po angielsku!
Mój angielski jest dobry, bo od dzieciństwa oglądałam kreskówki. Może mówiłam po angielsku wcześniej niż po rumuńsku? (śmiech) Zostawiano mnie przed telewizorem na długi czas. Tata i wujek pracowali na Zachodzie, przysyłali kasety video. „Bambi” złamał mi serce. Oglądałam wszystko jak leci. Z „Przeminęło z wiatrem” znałam na pamięć całe dialogi. Nie miałam jeszcze 7 lat, kiedy zaczęłam prosić mamę o różne rzeczy po angielsku.
Znajomość języka obcego pozwala emigrantom skupić się na innych stronach życia.
Powtarzam ludziom, żeby oglądali wiadomości z kraju, w którym mieszkają. Po co nam rumuńska czy polska telewizja? My żyjemy tutaj! Klientki skarżą się czasem na życie w Anglii, że jest straszne. Ale one nie żyją tu, tylko tam, w starym kraju. Kiedy tam wracają, nie znajdują tego, co zostawiły, i jest dramat. Moim zdaniem, jeśli żyjesz tu, tylko tutaj możesz znaleźć swoje szczęście.
Prowadziłaś program w rumuńskiej telewizji. Praca znalazła ciebie czy ty pracę?
Praca znalazła mnie. Sama słyszysz, że lubię mówić. Czasem lepiej mi to wychodzi, czasem gorzej, ale mówię. Telewizja dokładnie tego potrzebuje – osoby, która bez przerwy mówi i niczym się nie przejmuje. Jeśli chodzi o mnie, telewizja była w stanie zaspokoić moją próżność. Pracowałam kilka lat w prywatnej stacji. Prowadziłam poranną audycję, trzy godziny na żywo, z gośćmi, muzyką.
Duże wyzwanie?
Czasem tak. Bywały takie dni, że chciało się zostać w domu, w piżamie, być sobą. Ale w momencie, gdy stawałam przed kamerą, coś się ze mną działo. Przyzwyczaiłam się i polubiłam tę pracę, chociaż nie chciałabym do niej wrócić. Wszystko jest związane z wiekiem, teraz jestem inna. Nie wiem, kim będę za rok. Szybko się uczę. Czego nie zacznę, zdobywam nowe doświadczenie.
Dlaczego teraz Londyn?
Kiedy wróciłam do domu z Irlandii, nie znalazłam tego, co tam zostawiłam. Wyjechałam jako młoda osoba, wróciłam dużo starsza, doroślejsza, męczyłam się. Potrzebowałam więcej przestrzeni dla siebie, większego miasta, a co innego mogłoby lepiej spełnić te pragnienia niż Londyn. Mogłam wyjechać do Francji, znając język. Ale nie lubię Francuzów. Przykleili nam łatkę – przyjechali do Rumunii, zbudowali kilka toalet dla Romów, nas oskarżyli o to, że jesteśmy dla nich źli. Kiedy ich samych nawiedziła fala romskiej emigracji, zachowali się zupełnie inaczej.
Podoba ci się Londyn?
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Lewisham, byłam w szoku. Ale nie mniej rozczarował mnie Pałac Buckingham. (śmiech) Nie byłam pewna, czy trafiliśmy pod właściwy adres, zrobiliśmy z moim chłopakiem kółko, po czym stwierdziłam, że lepiej na razie nie mówić nikomu, gdzie byliśmy, bo może to nie to. Oczekiwaliśmy czegoś w stylu Pałacu Schönbrunn z Wiednia. Moje ulubione miejsce w Londynie to Camden Town.
Ze względu na restauracje?
Nie, nie rozumiem, czemu wszyscy tym żyją. Dla mnie jedzenie to coś, co trzyma przy życiu, nic więcej.
Nie lubisz gotować? Co z rumuńską kuchnią?
Jeśli gotuję, to dania z całego świata. Moim mistrzem kucharskim jest wujek Google! (śmiech)
Co w takim razie lubisz robić w Camden Town?
Kiedy spacerujesz wzdłuż kanału, spotykasz bardzo różnych ludzi – smutnych, wesołych, grajka z gitarą. Popijasz cydr, czujesz się wolna. Przypomina się młodość.
Czyżby podobnie żyło się w Cluj-Napoca?
Cluj-Napoca to piękne miasto, ma dużo baroku, wspaniałe kościoły, największy rumuński uniwersytet Babeș-Bolyai ze słynnym ogrodem botanicznym. Blisko miasta leży znany na całym świecie las Hoia-Baciu. Nazwa Cluj-Napoca jest stara, miasto założyli Rzymianie. Używa się też innej, węgierskiej nazwy: Kolozsvár. Węgrzy to nasi współobywatele, co w pełni respektuję.
Wspomniałaś wcześniej o problemie z Romami...
To dziwny naród, trudno o tym mówić. Bywamy ignorantami, próbujemy ich zrozumieć, z drugiej strony myślimy, że wszyscy są tacy sami, czyli źli. Mam wielu przyjaciół wśród Romów. Kocham ich kulturę, muzykę. Jeśli ktoś nie rozumie relacji Romów i Rumunów, powinien nas zostawić w spokoju. Żyjemy obok siebie od wieków. Przywykliśmy do tego, że w niedzielę rano pukają do naszych drzwi, proszą o pomoc. To część naszego życia. Nie byłoby wcale lepiej, gdyby nagle zniknęli.
Jak spędzicie zbliżający się urlop w Rumunii?
Będziemy pomagać moim rodzicom na farmie. Ale to nie obowiązek, tylko czysta przyjemność. Ciężka praca, ale i bycie z rodziną, na ziemi, która kiedyś będzie moja. Muszę o nią dbać. Czeka nas nie tylko praca, pojedziemy również nad Morze Czarne. Zatrzymamy się u mnie, bo mam większy dom. Mój chłopak pochodzi z sąsiedniej wioski. Spotkaliśmy się jeszcze w szkole średniej.
Czym zajmuje się twój partner w Londynie?
Jest artystą malarzem. Specjalizuje się w malowidłach ściennych charakterystycznych dla kościoła ortodoksyjnego. Jego ojciec był księdzem. Ale jak zachodzi potrzeba, może być wszystkim – na przykład pracować na budowie, żeby zapłacić rachunki.
Jak to się stało, że ty zostałaś w Londynie mani- i pedicurzystką?
Kursy tego zawodu zrobiłam dawno temu, w Rumunii. Dorabiałam sobie jako studentka, nigdy nie brałam pieniędzy od rodziców.
Wydajesz się być bardzo szczęśliwa z tym, co robisz.
To prawda, bo lubię ludzi. Ta praca mnie relaksuje. Nawet kiedy budzę się w złym nastroju, jak tylko usiądę z pierwszą klientką i dotknę jej rąk czy stóp, czuję się od razu lepiej. Bezpieczniej. Gdy ktoś mnie pyta, ile mam dni wolnego, odpowiadam, że jeden, czasem dwa. Nigdy trzy! Zwariowałabym bez pracy! (śmiech)
Nie lubisz być sama?
W Rumunii byłam często sama w dużym gospodarstwie, towarzyszyły mi jedynie kurczaki, które musiałam chronić przed napaścią drapieżnika. Wtedy szukałam lustra, żeby zobaczyć samą siebie, porozmawiać ze sobą. Na podwórku sąsiada stał zepsuty samochód. Nikt się zapewne nie domyślał, dlaczego chodziłam do niego kilka razy dziennie, zajrzeć do bocznego lusterka. (śmiech)
Jesteście (od roku) drugą po Polakach niebrytyjską nacją na Wyspach, wyprzedziliście liczebnością Hindusów i Irlandczyków. Masz kontakty z Rumunami w Londynie?
Nie szukam ich, ale cieszę się, gdy spotykam ludzi ze swojego kraju. Mamy swój portal, swoją gazetę. Ludzie bardzo sobie pomagają.
Zostaniesz w Londynie na dłużej?
Życie to podróż. Nie sądzę, że zostanę w Londynie. Londyn to Babilon, można się tu wiele nauczyć. Ale ja potrzebuję zmiany w życiu. Nie wiem, co będzie. Nie myślę dużo o przyszłości. Dla mnie przyszłość to wieczór, kiedy wszystko ustaje. To moja ulubiona pora. Ja naprawdę niczego w życiu nie planowałam.
Co na to twój partner?
On kocha Londyn. Chciałby się tu zestarzeć.
Rozmawiała Zuzanna Muszyńska
Napisz komentarz
Komentarze