Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

MULTICOOLTI: Trzeba poznawać świat, jeśli chce się zwalczać stereotypy

Londyn może okazać się bezpieczną przystanią dla kogoś, kto wiele przeżył. Christos Sarafelntin służył na dwóch frontach jako żołnierz, walczył o przetrwanie w kryzysie ekonomicznym. Tutaj ma pracę, o której marzył. W wolnych chwilach zasiada do wioseł lub biega. Tęskni za greckimi wyspami, ale Anglię nazywa swoim domem.

Dużo się działo w twoim życiu, zanim trafiłeś z Aten do Londynu. Od czego chciałbyś zacząć?
Od początku. Moja mama jest Greczynką, tata Egipcjaninem. Urodziłem się i dorastałem w Grecji. Chodziłem do greckiej szkoły, oprócz tego ojciec sprowadzał do domu prywatnego nauczyciela, który przerabiał z nami program szkoły egipskiej. Kiedy przychodziło lato i kończyłem klasę grecką, szedłem na egzamin do egipskiej ambasady, zaliczyć kolejny rok.

Przydał ci się później język arabski?
Tak, chociaż jest bardzo trudny. Rodzice byli zajęci pracą, tata dużo podróżował. W domu rozmawiało się niewiele i tylko po grecku. Kiedy zdecydowałem się pójść w ślady mamy i studiować pielęgniarstwo, miałem do wyboru Grecję lub Egipt. Wybrałem Kair.

Byłeś zadowolony z tej decyzji?
Tak, lubiłem tamtejsze studia. Mieliśmy dużo zajęć praktycznych. Mieszkałem w domu ojca, który pracował w Egipcie jako księgowy.

Dlaczego wróciłeś do Aten?
Od zawsze starałem się przypodobać rodzicom. Mój ojciec pracował wcześniej w wojsku. Zrobiłem to samo, zgłosiłem się do greckiej armii. I znów przydała mi się znajomość kilku języków. Moja profesja była również bardzo pożądana. Trafiłem do marynarki, przeszedłem różne szkolenia, w 2001 roku wyjechałem na misję pokojową ONZ do Kosowa.

Jak wspominasz tamten czas?
Pracowałem wśród zwykłych Kosowian, którzy przeżyli na własnej skórze horror wojny, byli więc nastawieni bardzo pokojowo i wdzięczni za pomoc. Zajmowałem się osobami, które wcześniej zostały ranne. Mieliśmy w jednostce saperów, inżynierów, którzy budowali studnie, doprowadzali do wiosek elektryczność. Nie byliśmy siłą okupacyjną, traktowano nas dobrze, dzieci garnęły się do żołnierzy, szukały kontaktu.

To nie jedyna misja, na której byłeś. Chciałbyś opowiedzieć o Iraku?
W Iraku było niebezpiecznie, inaczej. W kraju islamskim każdy żołnierz niemuzułmanin postrzegany jest jako najeźdźca i niewierny. To ja zgłosiłem się do tej służby. Mówię ich językiem, znam ich mentalność, rozumiem kulturę arabską. Ale miałem dużo złych doświadczeń. Zajmowałem się ciężko rannymi. Sam byłem ranny. Po powrocie nie przedłużyłem kontraktu z armią na kolejne pięć lat.

W Grecji zaczął się już kryzys?    
Nie, zdążyłem skończyć kolejną szkołę i w 2009 roku zacząć pracę jako masażysta. To był dla mnie miły czas. W zimie pracowałem w Atenach, latem wyjeżdżałem na wyspy, do ośrodków turystycznych. Pracowałem też jako pielęgniarz w szpitalu. Kryzys przyszedł w roku 2010. Cięcia w budżecie, nowe podatki, obniżanie pensji. Masaż stał się luksusem. Dalej się tym zajmowałem, próbowałem też wrócić na dobre do zawodu pielęgniarza. W końcu zacząłem dorabiać w budowlance, kładłem kafelki. Pracowałem jako kelner i jako pielęgniarz na oddziale psychiatrii.

Mimo tego nie udało ci się przetrwać kryzysu?
Nie widziałem swojej przyszłości w kraju, który nie dawał mi możliwości wykorzystania w pełni wykształcenia. Ludzie tracili pracę z dnia na dzień. To tak, jakby uderzyć głową o ścianę. Należę do osób, które zdecydowały się zamienić tę trudną sytuację w coś dobrego. Miałem trzydzieści lat. Właśnie rozstałem się z partnerką. Zrobiłem duży krok – opuściłem Grecję. Nigdy wcześniej tego nie planowałem.

Jaki był twój plan w tym momencie?
Pochodzę z dużej rodziny, jeden z braci mieszka w Paryżu. Wyjechałem do niego, zostałem pół roku.

Dlaczego nie dłużej?
Było ciężko ze względu na język. Nie poznawałem nowych ludzi. Nie mogłem wyjść z depresji. Ale problem tkwił też w samym mieście – nie odpowiadała mi energia Paryża. To piękne miejsce – dla turystów. 

W Londynie wydajesz się być bardzo szczęśliwy. Jak długo tu jesteś?
Od pięciu lat. Przyjechałam w 2013 roku. Z Paryża zadzwoniłem do kolejnego brata, który wtedy mieszkał w Anglii. Spytałem o pracę. Oddzwonił w ciągu dwóch godzin, kazał przyjechać następnego dnia. Nie dałbym rady, miałem ze sobą cały dobytek. Przywiozłem z Aten na plecach wszystko, co posiadałem. Dopiero po kilku dniach od rozmowy z bratem zapakowałem się z tym do autobusu i tak zajechałem do Londynu. Nazajutrz poszedłem do pracy.

W swoim zawodzie, jako pielęgniarz?
Nie, szwagier brata zatrudnił mnie przy remontach drewnianych podłóg. Pracowałem sześć dni w tygodniu. Wkrótce pojawiła się w tyle głowy myśl, że czas wrócić do zawodu, chociaż byłem bardzo zadowolony, że mam co robić. Wytargowałem drugi wolny dzień w tygodniu i odtąd pracowałem przez pięć dni w firmie budowlanej, a przez weekendy – w punkcie chińskiej akupunktury.

Jak wytrzymałeś taki tryb życia, bez przerwy na relaks? Na to, aby móc nacieszyć się Londynem?
Dopóki miałem jeden dzień wolny, wykorzystywałem go na wyjazdy do Camden. Kupowałem porcję chińszczyzny, siadałem nad kanałem, piłem piwo. Potem szedłem do księgarni po jedną książkę. Czytałem ją przez siedem dni i za tydzień robiłem dokładnie to samo. Bardzo lubię Camden.

Rozmawiamy w eleganckim salonie klubu wioślarskiego nad Tamizą. Masz tutaj, na parterze, swój gabinet masażu. Udało ci się osiągnąć to, o czym marzyłeś?
Tak, znalazłem pracę w swoim zawodzie w Chiswick, a potem w Camden, gdzie stałem się partnerem właścicielki biznesu. Tutaj trafiłem przez moją dziewczynę, która jest wioślarką. Mój ulubiony sport, związany z karierą w armii, to ultrabiegi. Wymagają jednak czasu; kiedy nie miałem go dość, aby trenować, dziewczyna namówiła mnie, abym usiadł razem z nią do wioseł. W budynku klubu zauważyłem pusty pokój. Dowiedziałem się, że to dawny gabinet fizjoterapeuty. Zagospodarowałem go, działam od ośmiu miesięcy, z korzyścią dla klubu, bo płacę za wynajem.

Ciągle tak dużo pracujesz?
Pracuję siedem dni w tygodniu, ale miewam przerwy, wtedy staram się uprawiać sport! Ostatniej soboty pojechałem do Henley-on-Thames i przybiegłem stamtąd do Richmond, co zajęło mi ponad 13 godzin. Ten odcinek Thames Path ma około 90 kilometrów.

Należysz do któregoś z londyńskich klubów ultrabiegaczy?
W Londynie jest wiele klubów dla biegających na dystansach do 42 kilometrów włącznie. Coraz więcej osób biega maratony, które stają się dla nich z czasem zbyt łatwe, a supermaratony zyskują coraz większą popularność. Ja zacząłem od 100 kilometrów, potem przeszedłem do biegów 24-godzinnych. Trenuję cały rok, staram się być zawsze przygotowany do wydarzeń sportowych. W styczniu wziąłem udział w ateńskim biegu całodobowym. Bieg 48-godzinny wygrała Polka, Patrycja Bereznowska! Przebiegła 401 kilometrów. (nowy rekord świata; Polacy zajęli pięć z sześciu medalowych pozycji w ateńskim 48-godzinnym ultramaratonie – Z.M.)

Słyszałam, że uczestnicy tego rodzaju biegów miewają halucynacje.
Ja ich nie doświadczyłem, dokuczało mi uczucie zimna z powodu braku snu i przemęczenia. Trasa miała kształt kilometrowej pętli. Od pewnego momentu jej pokonywanie stało się pracą przede wszystkim umysłu. Miewa się chwile załamania i okresy euforii. Ale warto wiedzieć, że biegi tego rodzaju leczą traumy.

Kto według ciebie żyje zdrowiej, jest w lepszej kondycji fizycznej – przeciętny Grek czy Anglik?
Powiedziałbym, że przeciętny Anglik jest bardziej wysportowany od Greka. Jednak z powodu kryzysu ekonomicznego wielu Greków zaczęło uprawiać mniej kosztowne dziedziny sportu, na przykład bieganie. Walczą w ten sposób z depresjami i lękami. Tak więc wynik 50/50.

Co sądzisz o Anglikach?
Są bardzo dostępni. Ludzie w Londynie są przyjaźnie nastawieni do innych, ci poza stolicą chyba nie aż tak. Anglicy zachowują się tak samo przy tobie, jak za twoimi plecami.
To nie jest popularna o nich opinia. Nawet sami o sobie mówią co innego.
Może mam szczęście do ludzi. I dobry instynkt. Nie miałem łatwo w życiu, nauczyłem się rozpoznawać, kto jest autentyczny, a kto udaje. Umiem wyszukiwać sobie dobrych znajomych. Kontakt z drugim człowiekiem zależy też od tego, ile masz pewności siebie. Jeśli za mało, ludzie to wykorzystają.

Myślisz, że warto przełamywać stereotypy? To, co obecnie mówi się o Grekach w kontekście kryzysu ekonomicznego, też nie jest przyjemne.
Ojciec przestał mi wypłacać kieszonkowe, kiedy miałem 14 lat. Musiałem znaleźć dorywczą pracę, żeby coś zarobić i zyskać niezależność finansową. Najlepiej przyjechać do Grecji i zobaczyć, jak ludzie tam żyją, ile pracują. Mieliśmy po wojnie kilka generacji, pierwsza pracowała bardzo ciężko, zaczynała od zera. Dzieci tej generacji miały lżej, rodzice wiele im dawali, tylko dlatego, że sami wcześniej nie mieli nic. Trzecia generacja, już po wojnie domowej, dzieliła się na tych, którzy dziedziczyli po przodkach, innych, którzy szli pracować dla rządu, szukali sobie bezpiecznych posad, i całą resztę, ludzi takich jak moi rodzice, przedstawicieli ciężko pracującej klasy średniej.

A czy Anglicy są inni niż się spodziewałeś?
W Grecji mówi się o Angliku, że jest zimny z charakteru i przesiaduje co dzień w pubie. Trzeba tu po prostu przyjechać i pożyć, żeby zwalczyć ten i inne stereotypy. Mnie z początku było niełatwo, bo londyńczycy mówią z ciężkim akcentem. Ale Londyn to wspaniałe, wielokulturowe miasto, pełne przyjaznych ludzi, łatwych w kontakcie, w rozmowie.
 

Jesteś optymistą, jeśli chodzi o losy Europy?
Węgry, Polska, Włochy, Austria zataczają koło. Europa zaczyna moim zdaniem lunatykować. Mój dziadek był partyzantem, walczył z faszystami. Gdyby widział, co dzieje się w jego kraju po 70 latach spokoju, gdyby wiedział, że w Grecji powstają faszyzujące partie – nie wiem, co by zrobił. Ludzie nie chcą pamiętać przeszłości. Kiedyś faszyści, a dzisiaj rozmaici politycy – na przykład ci w Kosowie, przesiadujący kilkaset kilometrów od pola walki – próbują wszczepić ludziom wzajemną nienawiść. O wszystko oskarża się innych, obcych. Mówi się zwykłym ludziom, kogo mają nienawidzić i za co.

Czy twoja partnerka jest Angielką?
Pochodzi z Helsinek, mieszka w Londynie od 15 lat. W jej kraju panuje taki zwyczaj, że kiedy młoda Finka przedstawia rodzicom swojego partnera, jej ojciec zabiera go nad jezioro. Otwiera klapę w przeręblu...

... i biedak musi wejść do lodowatej wody?!
Tak. Wystarczy postać kilka minut na drabince. Nie trzeba pływać. (śmiech)

Jak ty – Grek – dałeś radę?!
W Grecji pływałem zwykle zimą, latem nie miałem czasu oraz unikałem tłumów. Temperatura wody w morzu spada, ale nie grozi hipotermią. Mam więc wprawę. Zresztą zaraz po lodowatej kąpieli mogłem pójść do sauny.

Mieszkasz w Londynie od kilku lat, to mała część twojego życia. Myślisz, że zostaniesz tu na zawsze?
Nie chcę opuszczać Anglii, o ile brexit mnie do tego nie zmusi. Kiedy wracaliśmy z ostatniego urlopu w Grecji, pierwszy raz powiedziałem do partnerki: „Jedziemy do domu”.


Rozmawiała Zuzanna Muszyńska



 


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama