Wróciłaś do Londynu z wystawą w POSK-u. Powiedz, co można na niej zobaczyć?
Główny celem tej wystawy była zbiórka charytatywna. To był taki osobisty motyw. Rok temu umarł mój tato. Po raz pierwszy miałam wtedy kontakt z rakiem i z tym, co ludzie przechodzą. Chciałam pomóc. Dlatego zrobiłam trochę zupełnie nowych prac, bo już od dziesięciu lat nie malowałam, tylko robię kolaże. I właśnie chyba przez mojego tatę wróciłam do pędzla. On przez całe życie mówił „maluj”. Nie był zwolennikiem kolażu.
Te prace są też reakcją na to, co robiłam w Nowym Jorku. Wszystkie wystawy tam krążyły wokół subkultur, hip-hopu, tego co widziałam w Harlemie. Natomiast ta wystawa to zupełnie coś innego. Są kwiaty i piękne kobiety, z perfekcyjnymi, niewinnymi twarzami.
W Nowym Jorku spędziłaś blisko dekadę, jak tam trafiłaś?
Z Polski wyjechałam w 89. roku. Przyjechałam do Londynu na 3 miesiące, żeby uczyć się angielskiego. No i już nie wróciłam. Urzekła mnie ta zupełnie inna energia. Studia malarskie skończyłam w Londynie na St. Martin College of Art. Tutaj miałam swoje pierwsze wystawy. Później był Nowy Jork. Bardzo się bałam tej przeprowadzki, ale jedna wystawa za drugą i zostałam na prawie 10 lat.
No a teraz znowu wdepnęłam do Londynu. Kocham energię Nowego Jorku, ale mam niesamowity sentyment do stolicy Wielkiej Brytanii.
A jakie są różnice między jednym a drugim miejscem?
W Nowym Jorku jest tak, że artysta nie jest wcale taki górnolotny. Sztuka jest taką samą robotą jak inne zawody.
A życie emigranta jest inne?
W Nowym Jorku nie ma znaczenia skąd jesteś, liczy się tylko to, czy robisz coś ciekawego. Jeśli masz pomysł to wszystko jest możliwe. Ale kiedy spadła na nas choroba taty, uderzył mnie dystans. Co dwa tygodnie jeździłam wtedy do Gdańska, żeby spędzić tam trochę czasu. Życie emigranta jest paskudne, kiedy przychodzą takie sytuacje.
No i tak naprawdę nie należy się nigdzie. Czuję się mocno polska, a jednocześnie wychowałam się w zupełnie innej kulturze. Dziwny się człowiek robi, jak żyje na emigracji już tyle lat.
Wracając do twoich prac, mówiłaś o inspiracjach nowojorskich. Ale muszę przyznać, że mnie najbardziej urzekły portrety dziewczyn z Mazowsza.
O to ja się strasznie cieszę! Bo o to Mazowsze jestem trochę wkurzona. To było tak. Mazowsze przyjechało z koncertem do Nowego Jorku, mam ogromną słabość do naszej folkowej kultury, więc poszłam. I jak zobaczyłam te młode dziewczyny, tych chłopców, w pięknych kostiumach, to się kompletnie zakochałam.
I zespół był dla mnie niesamowity. Dali mi dostęp dosłownie do wszystkiego, mogłam chodzić za kulisy, jeździć na koncerty, robić zdjęcia. I tak powstała kolekcja Mazowszanek.
To skąd to wkurzenie?
No bo u nas się tego nie docenia. Nie tylko muzyki, ale całej historii, kostiumów, kolorów! Mazowsze jest w jakiś sposób związane z Polską komunistyczną i dlatego się tego nie lubi. Na ich koncerty zazwyczaj przychodzi starsze pokolenie. A to właśnie młodsze pokolenie powinno ich zauważyć.
Może brakuje dobrego marketingu?
No chyba o to chodzi. Ci tancerze i te tancerki to są bardzo młodzi ludzie, są studentami, żyją bardzo współcześnie. Nie ma żadnego związku ze starością!
Pewnie dlatego twoje Mazowsze mi się tak spodobało. Wygląda fajnie i świeżo.
Bo chodziło o to, żeby je ożywić. Ja te kolaże robię z kawałków Vogue’a. To taka moja mała obsesja: piękny papier, piękne zdjęcia. Oni też używają jakiegoś sekretnego składnika w procesie drukowania, który sprawia, że kolory są zupełnie inne.
I tu właśnie paradoks, bo z jednej strony folklor i według niektórych przestarzałe Mazowsze. A z drugiej strony te portrety były zrobione z najnowocześniejszych zdjęć kolekcji Gucciego i Dolce&Gabbana.
A jak już jesteśmy przy twojej technice. Nie będę cię pytać ile zajmuje tworzenie obrazu, bo z tego, co widziałam, to nie lubisz tego pytania...
Oj nie lubię. Ale tak, wszyscy się o to pytają. I prawda jest taka, że nie ma reguły.
Używam zaostrzonych, bardzo precyzyjnych chirurgicznych nożyczek. Ludzie myślą, że podmalowuję niektóre elementy, ale nie używam farb. Jak robię detale, na przykład oczy, to muszę używać pęsety, bo w rękach nie mogę utrzymać tych malutkich kawałeczków. Czasami idzie to relatywnie szybko, a czasami te portrety się klei i klei, żeby to nie był tylko jakiś tam obrazek, ale żeby miały duszę.
Ile w takim razie takich Vogue’ów potrzebujesz?
Jakbyś przyjechała do mnie do pracowni, to zobaczyłabyś kolumny gazet. Stoją tam od 10, 15 lat. Wszystkie, bo ja ich nigdy nie wyrzucam.
Jak dużo wiesz o osobach, które portretujesz?
To zależy. Robiłam na przykład portret Paula Newmana, który bardzo zresztą lubię i często do niego wracam. No i w tym przypadku miałam możliwość poznać Newmana.
Wiedział, że robisz jego portret?
Później się dowiedział. Zamówienie złożył jego przyjaciel, a jego chrześniak przysyłał mi mnóstwo zdjęć. Ale to była specyficzna sytuacja.
Dla mnie nie ma znaczenia czy ludzie, których portretuję, są znani czy nie. Robią taką samą robotę jak my. Może mieli tylko trochę więcej szczęścia.
Ale i portrety sław i Vogue – widać, że fascynacja popkulturą jednak siedzi w tobie.
To chyba dlatego, że ja kocham kolor i piękno. I jak widzę te zdjęcia w Vogue’u to nie potrafię się oprzeć. A popkultura? Oko ciągnie do tego, co jest atrakcyjne. Jak pojechałam do Nowego Jorku i na Harlemie zobaczyłam raperów – to była dla mnie niesamowita sprawa, mocna. Później poznałam afrykańską kulturę, piękne kolory, wzory, tkaniny. I te kobiety! Owa kultura jest trochę taka jak nasze Mazowsze – realna, z korzeniami.
Rozmawiała Joanna Karwecka
Napisz komentarz
Komentarze