Czas biegnie nieubłaganie. Zbliżają się wakacje co zazwyczaj wiąże się z odpoczynkiem. Od polityki, posłów, ważnych tematów, idei, myślenia i analiz. To czas plaży. Mentalnej i fizycznej. Politycy biorą długie urlopy, media szukają wiadomości o tostach z wizerunkiem Jezusa żeby nie męczyć swoich odbiorców, którzy chcą rzeczywistości lekkiej, łatwej i przyjemnej. Z kolorowym drinkiem i parasolką w ręku.
Wielka Brytania nie może sobie jednak pozwolić na polityczny odpoczynek. Do wyjścia Królestwa z Unii Europejskiej pozostało mniej niż 300 dni. To czas ostatecznych, ważnych decyzji. Przez 45 lat Unia i Wielka Brytania zrosły się ze sobą. Instytucje, rynek, uniwersytety, agencje, prawo. Jak to teraz rozplątać? Zwłaszcza, że od ogłoszenia wyników referendum nic właściwie się nie zmieniło.
10 Downing Street wciąż tkwi w tym samym, politycznie martwym, punkcie. Między twardymi i umiarkowanymi brexitersami. Między wyobrażeniami ludzi, którzy głosowali za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE, a katastrofalnymi skutkami tej decyzji. Między fantazją eurosceptyków, a rzeczywistością. W samym rządzie chaos.
David Davis minister ds. Brexitu prawie podał się do dymisji. Boris Johnson na nieformalnym spotkaniu z Conservative Way Forward (grupą thatcherystów) mówił, że negocjacje z Unią powinien prowadzić Donald Trump. To w zasadzie absurd, ale też mikrokosmos całej postreferendalnej brytyjskiej polityki.
10 Downing Street odgrywa farsę. Ważni, choć niepoważni, politycy błaznują, a Theresa May bardziej skupia się na utrzymaniu jedności Partii Konserwatywnej niż na przyszłości kraju. Manewruje żeby nie doprowadzić do partyjnego, politycznego kryzysu. Ale jeśli nie zacznie działać doprowadzi do kryzysu całego państwa. Bo nie może być tak, że interes narodowy, poważnego zdawałoby się kraju jest zakładnikiem rywalizujących skrzydeł Partii Konserwatywnej.
A robi się naprawdę niebezpiecznie. Na początku Theresa May operowała dwoma sloganami: „Brexit znaczy Brexit” i „brak porozumienia jest lepszy od złego porozumienia”. Pierwszy był nonsensem, a drugi nieprawdą. Jak bowiem pokazał wyciekły raport Department for Exiting the EU brak porozumienia z Unią w sprawie ceł i handlu będzie skutkował tym, że sklepy w Kornwalii i Szkocji nie będą miały towaru na półkach, szpitalom skończą się leki w przeciągu dwóch tygodni, Wyspom zabraknie paliwa, zaś port w Dover załamie się pierwszego dnia po Brexicie. I to wcale nie najczarniejszy z możliwych scenariuszy.
Najgorsze, że nie bardzo wiadomo jaki plan ma szefowa rządu. Ani jak na prawdopodobnie nierealne propozycje Wielkiej Brytanii zareaguje Unia. Bo każdy z trzech politycznych scenariuszy, jak zasugerował Ivan Rogers były główny brytyjski negocjator w Brukseli są oparte na złudzeniach. Bo w praktyce nierealne jest cofnięcie decyzji o Brexicie.
Nierealna jest Ziemia Obiecana Borisa Johsona, ani też fantazja rządu, który chce zachować kontrolę w kwestii granic, emigracji, praw i jednocześnie mieć specjalne handlowe przywileje z Unią. Realistyczny jest tylko jeden wybór. Albo twardy Brexit i gospodarczy armagedon, albo Brexit tylko z nazwy i polityczny chaos. W obu przypadkach Królestwo zamieni się w ponurą wyspę zamkniętą na dziesięciolecia w zaciekłym i niekończącym się sporze o to kto jest winien tego stanu.
Theresa May powinna w końcu wykazać się politycznym realizmem, pokorą w akceptacji rzeczywistości i odwagą do działania. Czasu na kluczenie już nie ma. Zjednoczone Królestwo musi zdecydować o swojej i naszej przyszłości.
Radosław Zapałowski
Napisz komentarz
Komentarze