Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

#MultiCoolti: Londyn to miasto niespodzianek. Przyjeżdżasz tu jako inżynier, następnego dnia jesteś artystą

Esteban Vélez Beltrán z Kolumbii znalazł w Londynie wszystko, o czym marzył od dzieciństwa, oraz to, o czym marzyć nawet nie śmiał.

Przeprowadziłeś się trzy lata temu z jednej ośmio milionowej stolicy do drugiej. Jakie było twoje dzieciństwo w Bogocie?

Mam dwóch braci, młodszego i starszego. Ciągle tam mieszkają. Ojciec jest menedżerem w banku. Mama poświęciła się opiece się nad nami. Miałem dobre, normalne dzieciństwo. Byliśmy średnio zamożną rodziną, niczego nam nie brakowało, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na podróże.

Nigdy wcześniej nie opuściłeś Bogoty?

Nie, nigdy. To kosmopolityczne miasto, wszystko tam jest. Ale wyjechać trudno, na przykład na wybrzeże trzeba polecieć samolotem. Lot dokądkolwiek był zawsze szczytem moich marzeń. Chociaż lubię tamtejsze góry, klimat, który jest bardzo łagodny, przez cały rok mniej więcej tyle samo stopni – 15.

Czy twoim zdaniem stolica Kolumbii jest bezpieczna?

Raczej tak. Chodziłem przez jedenaście lat do prywatnej szkoły, zorganizowanej dla dzieci pracowników banku. Dowoził mnie do niej specjalny autobus. Dojazd trwał długo, za to szkoła była ładnie położona, wśród zieleni. Spotykałem w niej codziennie przyjaciół z całego miasta, ale popołudnia spędzałem w domu, słuchając muzyki. Dopiero na studiach poznałem nowe zakątki Bogoty, mogłem je eksplorować. Tak jak w każdym innym mieście na świecie, są w niej lepsze i gorsze dzielnice. Wolność, jaką wtedy zyskałem, na pewno otworzyła mi oczy na wiele rzeczy. Oczywiście, w innych częściach kraju ludziom żyje się dużo gorzej. My nie odczuliśmy zbyt boleśnie wojny trwającej ponad 50 lat.

Nie wyjechałeś więc z powodów ekonomicznych ani politycznych.

Przez całe studia starałem się o miejsce w programie międzynarodowej wymiany. Trzy lata wytrwałem w wierze, że spełni się mój „sen o Ameryce” i uda się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Niestety, organizacja, która wysyłała tam studentów, przestała istnieć. Potem był rok marzeń o Afryce Południowej. I znów nic z tego. Dopiero z Wielką Brytanią się udało.

Zależało ci, żeby trafić do Londynu?

Nie, chciałem wsiąść do samolotu i polecieć, byle daleko! (śmiech) Miałem tutaj pracować jako wolontariusz z osobami niepełnosprawnymi. Mogłem więc wylądować gdzieś w Szkocji albo w małym miasteczku na środku Anglii, wszystko jedno. Ważne, że się udało. Długo czekałem na wizę. Wymagania były wysokie, koszty duże. Pomógł mi ojciec, miałem też własne oszczędności z zarobków w klubie, w którym wtedy pracowałem.

A jednak ucieszyłeś się, że to Londyn?

Kiedy przyszedł email, przeczytałem w nim „Liverpool” i przez godzinę żyłem myślą, że tam właśnie jadę. Dopiero za drugim razem dostrzegłem resztę – „Liverpool Grove, London”. Wtedy radość była jeszcze większa!

Jak powitała cię stolica Wielkiej Brytanii?

Po piętnastogodzinnym locie wysiadłem na Heathrow. Czekał tu na mnie cały świat! Prawdziwie wielokulturowy, kolorowy tłum. Po załatwieniu formalności wizowych ruszyłem do wyjścia, a tam stał już kierowca z moim imieniem na kartce. Był Polakiem. W samochodzie spytał, co wiem o jego kraju. Wstyd się przyznać, ale mogłem wymienić tylko polskiego papieża. Na pożegnanie życzył mi, abym dowiedział się czegoś więcej o Polsce. Obaj nie wiedzieliśmy, jak bardzo prorocze okażą się jego słowa.

Zakochałeś się w Londynie od pierwszego wejrzenia?

Tak. To była ładna wrześniowa sobota, kilkanaście stopni ciepła, jak w Bogocie. Gdy pod wieczór spojrzałem na zegarek, pokazywał prawie ósmą, tymczasem ciągle świeciło słońce. U nas, blisko równika, dzień trwa zawsze tyle samo: robi się jasno mniej więcej o szóstej rano, słońce zachodzi koło siódmej wieczorem. Tutaj w grudniu światło dzienne znika już o czwartej po południu! Pogoda jest też bardziej zmienna niż w Kolumbii. Dla mnie temperatura poniżej 15 stopni to mróz, a powyżej 20 – upał. Zakładam wtedy krótkie spodnie.

Lubisz mówić o pogodzie – jak Anglik.

To prawda, pogoda stała się moją obsesją. Cały czas sprawdzam na smartfonie, ile będzie stopni następnego dnia, planuję, co na siebie włożę. Znajomi śmieją się z tego, ale chętnie korzystają z moich meteorologicznych usług.

Spodobał ci się wolontariat? Jak wyglądała praca z osobami niepełnosprawnymi?

Miałem bardzo miłą menedżerkę z Irlandii, która dużo mnie nauczyła. Opiekowałem się niepełnosprawnym ruchowo Kolumbijczykiem i autystycznym Anglikiem. W Londynie można dużo zrobić z osobami niepełnosprawnymi. Nauczyłem się też doceniać to, co mam, obserwując ich trudne życie. Ta praca uczyniła mnie bardziej ludzkim. Po sześciu miesiącach otrzymałem wyróżnienie, ale najbardziej motywująca była wdzięczność pacjentów i ich rodzin. Z czasem moją nową szefową została Polka. To była kobieta anioł. Bardzo dużo mi pomogła, również przy podejmowaniu decyzji, co dalej. Rok szybko minął. Nie pracowałem w zawodzie nauczyciela, do którego się przygotowywałem na studiach. W Anglii byłoby to trudne – załatwić wszystkie formalności.

Co w takim razie sprawiło, że zostałeś tu do dziś?

Zakochałem się. Wzięliśmy ślub z Adamem. Dalej pracuję przy osobach niepełnosprawnych, ale musiałem zostawić swoich pacjentów z okresu wolontariatu i to było niełatwe, i dla mnie i dla nich. Odwiedzam ich jednak prywatnie, teraz przynajmniej możemy wybrać się razem na piwo (śmiech).

Czy twoja rodzina przyjechała na ślub?

Niestety nie. To duży koszt, poza tym mój ojciec jest bardzo konserwatywny, i o tym, że jestem gejem, wiedziały tylko mama i bracia. Bardzo mnie wspierały. Ale i tak było mi ciężko żyć we własnym domu jak w więzieniu, dlatego że musiałem kłamać.

Jaka jest sytuacja prawna i społeczna osób LGBTQ w Kolumbii?

Prawnie związki homoseksualne są dopuszczalne, ale w praktyce spotykają się z dużym sprzeciwem. Kolumbijczycy są w większości katolikami, nie wynika z tego nic dobrego. Można oberwać na ulicy albo usłyszeć obelgę, kiedy idzie się za rękę z własnym partnerem.

Gdzie odbył się w takim razie wasz ślub?

W kolumbijskiej restauracji, w Londynie. Zaprosiliśmy znajomych różnych narodowości, niewielką grupę osób, które śledziły nasz związek od samego początku. Chciałem, aby uroczystość odbyła się w polskiej restauracji.

Lubisz polską kuchnię?

Jest na pewno lepsza od kolumbijskiej, bardzo sycącej, choć najlepsza jest oczywiście kuchnia mojej mamy. Wy macie świetne desery. Nasze empanady są trochę podobne do waszych pierogów, ale nadziewa się je mięsem i ryżem.

Tęsknisz za jakimś elementem kuchni?

Tak – za świeżymi sokami z owoców. Tego brakuje mi najbardziej.

Zdążyliście odwiedzić Polskę?

Oczywiście. Mam również w Londynie wielu polskich przyjaciół, żyję blisko waszej kultury. Chciałbym pojechać z Adamem do Kolumbii, zobaczyć wreszcie nasze wybrzeże. Zostać długo, zwiedzić cały kraj. Czasem głupio się czuję – ludzie opowiadają przy mnie, jaka piękna jest Kartagina, a ja tam nigdy nie byłem.

Wiem, że odbyliście piękną podróż poślubną.

Polecieliśmy na Korfu, a ponieważ ja do niedawna nie pływałem w morzu, Adam wynajął samochód i objechaliśmy całą wyspę w trybie przejażdżka, plaża, skok do wody, przejażdżka, plaża, skok do wody (śmiech). Korfu to przepiękne miejsce. Woda jest taka niebieska. W moje pierwsze urodziny na Wyspach postanowiłem wyjechać pierwszy raz w życiu nad morze, mimo że przypadają w listopadzie. I to w dwóch różnych kierunkach, do Cardiff i do Brighton. Do teraz kocham wodę, mieszkamy dwie minuty od Tamizy. W zeszłym roku byliśmy w Paryżu. Znasz te fontanny naprzeciw Wieży Eiffla w Trocadero? Po prostu musiałem do nich wskoczyć!

Ostatnio jest o tobie głośno, a konkretnie o spektaklu, w którym zagrałeś. „The Inheritance” zebrało świetne recenzje. W „Guardianie” pisali, że sztuka wyreżyserowana przez Stephena Daldry’ego „przedziera się przez tamy emocjonalne” widzów.

Pięć miesięcy temu dowiedziałem się, że Young Vic szuka mężczyzn bez doświadczenia scenicznego. Chciałem spróbować swoich sił. Kiedy uświadomiłem sobie, że rozmowę kwalifikacyjną prowadził i podał mi na koniec rękę sam Stephen Daldry („Billy Elliot”, „Godziny”, „Lektor” – Z.M.), pomyślałem, że od teraz nie będę się mył (śmiech).

To sztuka o trzech pokoleniach homoseksualistów, w obsadzie między innymi Vanessa Redgrave.

Stała za kurtyną w czasie pierwszego spektaklu. (gra w drugiej części – Z.M.) Gratulowała nam, uścisnęła dłoń. I znów nie mogłem myć rąk! (śmiech) Stephen Daldry to słynny brytyjski reżyser, w Hollywood pracował z Nicole Kidman, Meryl Streep, Kate Winslet. To geniusz, niesamowicie miły, otwarty człowiek. Zagrałem niewielką rolę, a byłem traktowany na równi z czołowymi aktorami. Dobra atmosfera i wspaniałe przeżycie – znaleźć się na scenie.

Twoja przygoda z teatrem jeszcze się nie kończy.

Mamy propozycję, aby grać od września na West Endzie. Dla mnie to duże wyzwanie, pogodzić teatr z pracą. Ale szefowie są bardzo wyrozumiali, wspierają mnie w tym, co robię.

Chciałbyś zmienić zawód?

Londyn to miasto niespodzianek. Przyjeżdżasz tu jako inżynier, następnego dnia jesteś artystą. Trochę testuję moje możliwości, chcę się uczyć. Uwielbiam taniec, muzykę pop, latino. Nie jestem co prawda ekspertem w salsie. Ok, tutaj w Europie może jestem, ale kiedy widzę kogoś z Kolumbii, nie tańczę salsy. Nie wiem jeszcze, kim będę. Ważne, aby uszczęśliwiać ludzi. To jest dla mnie najważniejsze. Gdyby ktoś powiedział mi w Kolumbii, że wystąpię w Londynie na deskach teatru – nigdy bym w to nie uwierzył.

A jakie jest twoje największe marzenie?

Chcę dużo podróżować. Inne miasta bywają wspanialsze od Londynu – podziwiam ich architekturę, lubię smaki nowych kuchni, ale w Londynie mam cały świat w jednym miejscu. Sam Londyn to marzenie – być tutaj, mieć szczęśliwe życie. Chciałbym dalej pracować z ludźmi, dla ludzi. Kontynuować działalność, dzięki której się tu znalazłem.

Wszystkie trzy rzeczy, którymi się dotychczas zajmowałeś – aktor, nauczyciel, opiekun niepełnosprawnych – polegają na uszczęśliwianiu ludzi na różne sposoby.

Tak, i warto robić je dalej, są one według mnie zmienianiem, ulepszaniem świata.

Co sądzisz o Brexicie?

Mam nadzieję, że dalej będziemy mogli żyć normalnie. Ale to zamknięcie drzwi dla innych. Jeśli Brytyjczycy chcą wolności, po co zamykają drzwi? To nie jest wolność.

A jak widzisz przyszłość swojego kraju?

U obecnego prezydenta (Manuel Santos – Z.M.) podoba mi się to, że potrafił zawrzeć pokój z wrogiem. (traktat pokojowy z partyzantami z FARC, Zjednoczonych Sił Zbrojnych Kolumbii, podpisany w 2016 roku – Z.M.) Bronią niczego się nie wywalczy. Część naszego społeczeństwa żyje z handlu narkotykami, żerując na reszcie, na tych bez dachu nad głową, opieki zdrowotnej, edukacji. Przemoc najbardziej doskwierała prowincji, tam ludzie najboleśniej odczuli wojnę. Trzeba więc było zatrzymać wielki problem, żeby zająć się mikroproblemami. Teraz należy zwalczyć korupcję. Jeśli mamy tych samych polityków, te same klany przy władzy od lat, nic nie może się zmienić. Nawet zawarty pokój nic nie da, to krok do przodu, ale niewystarczający. Wykradane są ogromne sumy pieniędzy.

Trwają właśnie wybory prezydenckie.

Niestety, straciliśmy ogromną szansę. Był jeden kandydat z zewnątrz, ex-burmistrz Medellín, drugiego co do wielkości miasta w kraju. Zaszedł bardzo daleko, o mały włos nie dostał się do drugiej tury. Teraz mamy wybór pomiędzy skrajną lewicą a skrajną prawicą, które zwarły siły, byle zachować stary układ. Wyborców straszy się napływem Wenezuelczyków i to działa! Wszystkie problemy w Bogocie zrzuca się na nich. Nikt nie chce pamiętać, że kiedyś było odwrotnie, w czasie naszej wojny domowej Wenezuela przyjmowała uchodźców z Kolumbii. Teraz ludzie chcą zamknięcia drzwi między naszymi krajami. Przyszłość Kolumbii wydaje mi się bardzo niepewna. (Umawiamy się na rozmowę telefoniczną po drugiej turze wyborów – Z.M.)


Rozmawiała Zuzanna Muszyńska


 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama