Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

#MultiCoolti: Trzeba być lojalnym wobec kraju, w którym się mieszka

Harry Desai urodził się w Afryce, w hinduskiej rodzinie. W Londynie mieszka od pół wieku. Mówi w czterech językach – angielskim, suahili, pendżabskim i gudżarati. Niedawno skończył 85 lat.

Ciągle podróżuje po świecie, odwiedzając swoje „dzieci”, a ma ich ponad trzysta. To wychowankowie „Domu Harry’ego”, który założył trzydzieści pięć lat temu w dzielnicy Maida Vale. Dochód z wynajmu trzech sypialni przeznaczył na fundusz edukacyjny Uniwersytetu w Cambridge.

Urodziłeś się w Kenii. Jak twoi przodkowie trafili z Indii do wschodniej Afryki?

Mój dziadek zmarł w Indiach, kiedy ojciec miał trzy lata. Babka uciekła do Kenii przed biedą. To był wtedy kraj wielkich możliwości. Ojciec został prawnikiem. Poślubił mamę, gdy miała zaledwie 13 lat. Ja urodziłem się jako szósty z dwanaściorga rodzeństwa. Mieszkaliśmy w dwunastopokojowym domu z wielkim ogrodem i liczną służbą. Ale wychowywano nas surowo. Od dziecka wiedziałem, co to dyscyplina.

Uczęszczałeś do prywatnej szkoły?

Nie, w Nairobi nie było prywatnych szkół, ale w szkole publicznej panował bardzo wysoki poziom. Już wtedy miałem do czynienia z absolwentami brytyjskich uniwersytetów – byli naszymi pryncypałami. A w domu zawsze mówiło się, że edukacja jest najważniejsza, nie pieniądze. Rodzice zostali liderami lokalnej społeczności. Ojciec pomagał każdemu, kto przychodził po radę. Nasz dom był pełen ludzi – ofiar przemocy domowej, osób poszukujących pracy. Mama udzielała się w stowarzyszeniu kobiet.

Od najmłodszych lat uczyłeś się, jak ważny jest pozytywny stosunek do drugiego człowieka.

Ojciec chciał, żebym poszedł w jego ślady. Ja myślałem, że zawód prawnika oznacza dom pełen potrzebujących. Trochę inną drogą doszedłem do tego samego. Zostałem księgowym, ale zawsze chciałem robić coś dla innych, bo tylko to daje sens życiu. Tak się szczęśliwie złożyło, że tutaj, w Londynie, mogę praktykować to, co głosiłem.

Jak wyglądała twoja kariera we wschodnioafrykańskich firmach?

W Kenii i Tanzanii, gdzie zamieszkałem później, zostałem do trzydziestego piątego roku życia. Już jako bardzo młody pracownik obsługiwałem ludzi o wielkich nazwiskach, na przykład doktora Leaky. (Louis Leaky, założyciel „klanu Leaky’ów”; antropolog, dzięki któremu wiadomo, że Europejczycy przywędrowali z Afryki – Z.M.)

Kiedy te kraje odzyskały niepodległość, nie myślałeś o powrocie do Indii?

W Indiach studiowałem, mieszkała tam moja babka ze strony matki, ale czułem się Brytyjczykiem. Gdybym tam wrócił, utraciłbym brytyjskie obywatelstwo. Wyjechałem z Afryki do Londynu jeszcze przed wyzwoleniem afrykańskich kolonii. Mieszkam tu od pięćdziesięciu lat.

Gdzie jest twoja ojczyzna?

Tutaj. Jestem hinduskiej krwi, urodzony w Kenii, posiadacz brytyjskiego paszportu. Trzeba być lojalnym wobec kraju, w którym się mieszka. Mam rodzinę w prowincji Gudżarat, z której pochodzimy, pomagałem jej prywatnie, ale moją fundację założyłem na uniwersytecie brytyjskim, nie w Afryce i nie w Indiach.

Opowiedz, jak do tego doszło.

Trzydzieści pięć lat temu napadnięto mnie w centrum Londynu. Złodziej chciał pieniędzy. Powiedziałem mu, żeby spadał. Zranił mnie nożem w brzuch. Do dziś mam bliznę po operacji. Wyszedłem z tego, lecz jako pięćdziesięciolatek otrzymałem rentę zdrowotną. Cały dochód z wynajmowanych studentom sypialni (Harry rozwiódł się krótko po przeprowadzce do Londynu – Z.M.) mogłem odtąd przeznaczać na fundusz edukacyjny. Moje nieszczęście okazało się błogosławione w skutkach. Zrozumiałem, że Bóg chce mi coś powiedzieć.

Wierzysz w Boga?

Religia to sposób życia. Jestem wyznawcą hinduizmu, najstarszej na świecie religii. Modlę się codziennie. Bóg przyjdzie uratować świat przed złem. To uniwersalna prawda, taka sama we wszystkich religiach. W to wierzę. Przy stole kuchennym, do którego zasiadam razem z moimi lokatorami, mówimy „Jai Shri Krishna”, „Bismillah” albo „Amen”. Jest przy nim miejsce dla wszystkich wyznań, podobnie jak ras, orientacji seksualnych. (Zasiadamy do domowych czapati ze szpinakiem, na deser sernik z polskich delikatesów; stół i ławki pochodzą z niemieckiego ogródka piwnego, mogą pomieścić wielu gości – Z.M.)

Kim są twoi lokatorzy?

Studentami z całego świata. Moimi dziećmi. A rodziny moich dzieci są moimi rodzinami. Niedawno wróciłem z Madrytu. Mam tam trzydzieści jeden wnucząt! Zaproszono mnie na siedemdziesiąte urodziny kobiety, której cała piątka mieszkała u mnie w czasie studiów. Mam dzieci w Polsce, w wielu innych krajach, na wszystkich kontynentach.

Czy pamiętasz ich imiona?

Nie. Nadaję im przezwiska, często zabawne. O silnych chłopakach mówię na przykład „Pan Kopciuszek”.

Czy jest taki kraj, w którym nie masz dzieci?

Węgry. Stamtąd nikogo nie miałem.

Jak to się dzieje, że młodzi ludzie traktują cię jak ojca?

Opiekuję się nimi jak rodzonymi dziećmi (Harry nie ma własnych – Z.M.). Dostają zdrowe posiłki, muszą się wysypiać, nie wolno im palić i pić. I najważniejsze – trzeba się uczyć. A kiedy są problemy, proszę, żeby przyszli z nimi do mnie. Siadamy i rozmawiamy. Zawsze znajduje się jakieś wyjście. Jeszcze po latach przychodzą po radę.

Czasy się zmieniły, czy zmienia się twoje podejście do młodych ludzi?

Nie, gdyż potrzebują tego samego. Przychodzą tu jako dwudziesto-, dwudziestoparoletnie dzieci. Mogą zostać tak długo, aż staną na nogi. Uczę ich dyscypliny, tolerancji, poważnego podejścia do pieniędzy. Nigdy nie zalegają z czynszem. Chociaż dawni wychowankowie mówią, że stałem się za miękki, że traktuję moje obecne dzieci łagodniej.

Opowiedz o początkach fundacji.

Jeden z moich lokatorów robił doktorat na Uniwersytecie w Cambridge. Śledziłem jego edukację i zdecydowałem, że tam właśnie chcę założyć fundację. Od niedawna w jej statucie jest zapis, że pierwszeństwo mają najubożsi studenci. Moim celem jest kwota miliona funtów. Już teraz dokłada się do fundacji czwórka moich dzieci! Kolejne pokolenie, któremu przekazałem swoje ideały.

Kim są z zawodu twoi wychowankowie?

Czego oni nie robią – lekarze różnych specjalności, prawnicy, politycy, dziennikarze, bankierzy, piloci. Jest nawet dowódca marynarki w Kolumbii. Wielu zostało milionerami.

Podobno piszesz o nich książkę.

Tak! Piszę, bo zdarzają się historie, które trzeba opowiedzieć. Przed dwudziestoma laty miałem parę nastolatków ze Szwajcarii, którzy przyjechali uczyć się języka angielskiego. Wrócili do siebie przekonani, że muszą zrobić coś ważnego w życiu. I udało się: założyli fundację dla ofiar Holocaustu, w czasie, kiedy rząd szwajcarski nie umiał sobie poradzić z problemem żydowskich majątków przejętych przez tamtejsze banki. Uczniowie zebrali kilkadziesiąt tysięcy franków szwajcarskich. Kiedy pokazali mi swoje zdjęcia z wizyty w Białym Domu i powiedzieli: „Staruszku, kazałeś nam wracać do siebie i coś zdziałać – no i zrobiliśmy to, co nie udało się politykom szwajcarskim przez 50 lat!”, pomyślałem, że muszę napisać o moich chłopcach. (Jeden z nich to dr. Kaspar Sutter z Berna – Z.M.)

Co sądzisz o współczesnych Indiach?

Nie wierzę w system kastowy, jest do niczego. Moimi mentorami w dzieciństwie były kobiety z otoczenia matki, pochodzące z różnych kast. Premier Indii, Narendra Modi, pochodzi z niskiej kasty, wie, co to bieda. Ludzie na niego narzekają, a ja uważam, że mają najlepszego premiera na świecie.

Jego celem jest elektryfikacja kraju. Do niedawna 300 milionów ludzi żyło bez prądu. Już teraz nie ma ani jednej wsi, a za rok nie będzie ani jednej rodziny bez dostępu do elektryczności. Ten program kosztuje Indie 11 miliardów dolarów.

Modi zabiera biednym i daje bogatym. I tak powinno być. Dał ludziom dostęp do wody pitnej, do toalet. Chce budować szybką kolej na subkontynencie. Ma dobre pomysły.

Czym inspirują cię młodzi ludzie?

Mają talenty, które należy odkrywać i rozwijać. Kształcić młodych i wysyłać z powrotem do swoich krajów, niech zmieniają świat – to jest moja idea humanitarna. Kiedyś ja się opiekowałem dziećmi, teraz one opiekują się mną. Gdy czynisz dobro, ono wraca.


Rozmawiała Zuzanna Muszyńska



 

 

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama