W wakacje jest spokój – wiele osób wyjeżdża i nie ma nadzoru szkoły, więc jeśli dzieje się coś złego – mniejsza szansa, że zostanie zauważone. Cisza trwa do listopada. Początek roku szkolnego przynosi dużo nowych obowiązków, nie ma czasu na zabawy. Aż do andrzejek. Ostatnia noc listopada to „hot line” w Przystani. Wszystkie zgłoszenia, dotyczące interwencji w polskich domach, oscylują równocześnie wokół przemocy w rodzinie i awantur po alkoholu. Telefony rozdzwaniają się ponownie na początku stycznia, kiedy dzieci wracają do szkoły po długim pobycie w domu i opowiadają o Bożym Narodzeniu i sylwestrze. Trzeci okres, w którym Polacy tracą dzieci, właśnie trwa.
– Czas po Wielkanocy, wiosenny „half term” i długie weekendy, to okres, kiedy rodzice urządzają w ogródku grille, a dzieci opowiadają w szkole co się na nich dzieje – mówi Przybyłek-Pieza. Wystarczy, że dziecko poskarży się koleżance, że wujek był pijany, tato krzyczał, a mama płakała. Razem zgłoszą to do nauczyciela, a ten ma obowiązek zareagować. A jeżeli dziecko nic nie powie, na pewno ogrodową imprezę usłyszy sąsiad.
– Jest zaniepokojony, bo obserwuje, że pije się alkohol, jest głośno, są wyzwiska. To słychać, wszyscy wiedzą, co to jest „ku***”. Do tego widzą małe dzieci, które o tej porze powinny spać. Te dzieci często płaczą, wystarczy, że są zmęczone i marudne – opowiada Przybyłek-Pieza. – To właśnie długotrwały płacz dziecka i krzyki dorosłych powodują, że przyjeżdża policja i sprawdza, co się dzieje.
Przede wszystkim sprawdzi, czy chociaż jeden uczestnik imprezy jest trzeźwy. Ten warunek jest bezwzględny, kiedy w mieszkaniu są dzieci. Po drugie, policjant ma prawo zapytać, gdzie dzieci będą spały i sprawdzić, czy faktycznie mają swój pokój i łóżka. Jeżeli będą wracały z rodzicami do swoich domów – mama albo tato muszą być trzeźwi. Poza tym musi być zapewniona kontrola nad ludźmi, którzy są w domu. Zdarzają się zgłoszenia, dzięki którym policja dowiaduje się, że na terenie posiadłości, na trwającej tam imprezie, znajdują się osoby, których nikt nie zna – opowiada Agnieszka Przybyłek-Pieza. Kiedyś do aresztu trafiła polska para. Powiedzieli mundurowym o dwójce dzieci w domu. Okazało się, że pod opieką współlokatorów zostawili m.in. noworodka.
„Shared accommodation” to kolejna zmora urzędników, którzy trafiają do polskich rodzin. W jednym pokoju – małżeństwo, w drugim córka – nastolatka, w trzecim dwie dorosłe siostry i dwójka dzieci, czwarty – do wynajęcia. Wystarczy, że dziecko powie w szkole, że nie mogło pobawić się w ogrodzie, bo „ten pan, co z nami mieszka, nam nie pozwolił”, albo że nie odrobiło lekcji, bo „ta pani z tym panem krzyczeli w mieszkaniu” – w domu pojawiają się urzędnicy.
– Ważne jest, żeby dziecko było w kochającej się rodzinie, ale musi też mieć przestrzeń do spania i zabawy – tłumaczy psycholog Renata Górska. – A przede wszystkim musi mieć zapewnione stabilne otoczenie. Zmieniający się lokatorzy i obcy ludzie, przewijający się przez dom, zaburzają jego poczucie bezpieczeństwa.
Dmuchanie na zimne
Nie należy się dziwić, że urzędnicy reagują na takie sytuacje ostro. Lepiej się pomylić, niż doprowadzić do tragedii.
Dane z Anglii i Walii, opublikowane w październiku 2017 roku, pokazują, że w tym samym roku do rodzin zastępczych trafiało 90 dzieci dziennie. Przez 10 miesięcy prawie 33 tys. (dokładnie: 32 810). Według danych polskiego MSZ, które przytaczała między innymi „Rzeczpospolita”, od stycznia do sierpnia 2017 roku do domów tymczasowych trafiło 131 polskich dzieci, mieszkających w Wielkiej Brytanii. Rok wcześniej ta liczba wyniosła 253.
Liczby nie wskazują na dyskryminację. – Brytyjskie dzieci też są zabierane – podkreśla Agnieszka Pieza. – Każdy małoletni, który jest w sytuacji zagrożenia, może trafić do opieki zastępczej.
Jednak trzeba jasno podkreślić, że sądy nie odbierają dzieci za drobne niedopatrzenia. – Sąd przede wszystkim sprawdza, czy dokumenty, sporządzone przez „social services”, są podstawą do odbioru potomstwa i rozpatruje, czy jeżeli dziecko zostanie w domu rodzinnym, może stać mu się krzywda – tłumaczy mecenas Marzena Konarzewska z kancelarii Fort Solicitors. – Są to krytyczne przypadki, np. przemoc seksualna lub zagrożenie nią, pozostawienie dzieci samych w domu czy stwierdzenie poważnych obrażeń ciała.
Nie o klapsa tu chodzi
Na jednej z londyńskich grup facebookowych pojawiła się ankieta: Czy klaps to rozwiązanie, czy przemoc? 291 osób nie ma nic przeciwko daniu klapsa dziecku. 29 badanych uznaje klapsy w ostateczności. Według 86 – przemoc rodzi przemoc. 131 respondentów uważa, że klaps to przemoc i nie wolno bić dzieci. 44 osoby twierdzą, że klaps to bezsilność.
– Klapsy, według mnie, nie są rozwiązaniem – przyznaje Górska. – Jeżeli dziecko nie reaguje na tłumaczenia rodziców, to być może dlatego, że zwracają się do niego jak do osoby dorosłej. A mózg dziecka – na poziomie neurobiologicznym – nie rozumie pewnych sytuacji.
„Jest niezgodne z prawem, aby rodzic lub opiekun zastosował klapsa w stosunku do swojego dziecka, z wyjątkiem przypadków uzasadnionej kary” – artykuł 58. Children Act 2004. Nie jest jednak wyjaśnione, czym jest uzasadniona kara. Dlatego podejrzane otarcie, siniak czy bruzda, mogą zaalarmować lekarzy czy nauczycieli. Rodzice zostają wezwani do szkoły, żeby wytłumaczyć, skąd ślady na ciele dziecka. W przypadku noworodków często też reaguje domowy „health visitor”.
– Zdarza się, że rodzic nie wie, jak doszło do urazu niemowlęcia – tłumaczy Przybyłek-Pieza. – I w takim wypadku trzeba pojechać do szpitala na badania. A rodzice mówią „nie”. Wtedy może być wezwana policja, która zawiezie dziecko na egzamin medyczny.
I to jest właśnie sedno sprawy, jak uważa Przybyłek-Pieza. Bardzo często polscy rodzice nie współpracują ze służbami. Nie godzą się na badania w szpitalu, nie dostarczają potrzebnych dokumentów, nie zauważają swojej winy. Zdarzają się mamy, które mówią: „Ja nie piję, mam pełną lodówkę i czyste mieszkanie”. Nie zwracają jednak uwagi na to, że ich trzeci już w tym roku partner od tygodnia nie może wytrzeźwieć.
Przede wszystkim – nie szkodzić
Jest pięć podstawowych przesłanek do zabrania dzieci od rodziców. Zaniedbanie, przemoc emocjonalna, przemoc seksualna, przemoc fizyczna i ciężkie uszkodzenie ciała. Na podstawie jednej z nich, pracownik socjalny, który przychodzi do rodziny (zgłoszonej przez policję, szkołę i każdą osobę, która wie lub podejrzewa, że dziecku zagraża niebezpieczeństwo), może postanowić o umieszczeniu go w bezpiecznym miejscu na 72 godziny.
Rodzicom w takiej sytuacji przysługuje darmowy adwokat. Każdy z nich musi mieć swojego pełnomocnika. – To powinna być pierwsza rzecz, jaką opiekun robi w takiej sytuacji – radzi Przybyłek-Pieza. – Listę polskich prawników, którzy mają prawo wykonywania zawodu w Wielkiej Brytanii, można znaleźć na stronie ambasady – podpowiada, argumentując tym, że „wybierając jednego z nich można być pewnym, że nie trafi się na tak zwanych pseudo-pomagaczy”.
Jeżeli rodzice nie chcą, aby ich dziecko zostało umieszczone w rodzinie zastępczej – pod żadnym pozorem nie powinni podpisywać „section 20”. Jest to dobrowolna zgoda na to, żeby na czas prowadzenia sprawy lub odbywania przez rodziców terapii czy szkoleń, które mają poprawić sytuację w domu, dzieci trafiły pod opiekę zastępczą. – Urzędnicy mówią często, że jeśli rodzic podpisze ten dokument, to nie będzie musiał iść do sądu – wyjaśnia Pieza. – Jest to prawdą, tylko często urzędnicy wykorzystują niewiedzę rodziców. Ci nie zdają sobie sprawy, że jednym podpisem zamykają sobie drogę do szybkiego odzyskania dzieci.
Przede wszystkim rodzice od samego początku muszą współpracować ze służbami. Postawa roszczeniowa i bycie na „nie” mogą jedynie zaszkodzić. Dopiero przyznanie się do błędu, do tego, że w domu jest problem z alkoholem i że zdarzyła się przemoc – daje szansę odbudowania rodziny.
– Zawsze powinno się współpracować z opieką społeczną. Podpisany zostaje wtedy między rodzicami a urzędnikami „written agreement” – tłumaczy mecenas Konarzewska. – Jest to obopólna umowa, która określa, co należy zrobić, aby rozwiązać problem. Może to być skierowanie na odwyk, na konsultacje psychologiczne, na kursy dotyczące agresji – wylicza.
W przypadku nawiązania takiej współpracy dzieci często w ogóle nie trafiają do opieki zastępczej, a postępy ich rodziców są nadzorowane przez pracowników socjalnych.
W zastępstwie
Sąd może postanowić o skierowaniu dziecka do rodziny zastępczej, jeżeli istnieje zagrożenie, że powrót do domu jest dla niego niebezpieczny. W tej sytuacji rodzice mogą wskazać kogoś z rodziny, który mógłby się tymczasowo zaopiekować potomkiem. Zdarza się, że polscy rodzice także na tym etapie odmawiają współpracy z urzędami i nie włączają w sprawę dalszej rodziny, mogącej pomóc. Możliwe, że ze wstydu, a czasem dlatego, że nie chcą przyznać się, że zrobili coś złego.
W takim wypadku małoletni trafia do obcej rodziny. Nie musi to być polska. I chociaż urzędnicy starają się, żeby umieszczać dzieci w domach najbliższych im kulturowo – w Wielkiej Brytanii zwyczajnie nie ma wystarczająco dużo rodzin zastępczych, a co dopiero takich, mówiących po polsku, żeby zawsze to było możliwe.
– Umieszczenie dziecka w rodzinie, która jest odmienna, jest oczywiście dodatkowym stresem dla niego – tłumaczy psycholog Górska. – Ale oczywiście bezpieczeństwo zawsze bierze górę, jeśli występuje przemoc.
Przed podjęciem decyzji o umieszczeniu małoletniego w pieczy zastępczej, sąd zawsze będzie starał się znaleźć dla niego spokrewnionych opiekunów, dziadków czy wujostwo. – Trzeba jasno powiedzieć – celem brytyjskiej opieki społecznej nie jest zabieranie Polakom dzieci. Dzieje się tak przez alkohol, narkotyki lub przemoc – podkreśla mecenas Konarzewska.
– Niejednokrotnie rodziny, które mają problemy z brytyjskim systemem, miały podobne kłopoty z polskim MOPS-em – zauważa.
Polskie rodziny zwykle uważają, że państwo, reagując na to, co dzieje się w ich domach, wchodzi z butami w ich prywatne życie lub narzuca im metody wychowawcze. Dlatego, chociaż system prawny w naszym kraju ma chronić najmłodszych, nie zawsze działa. Policyjne dane z Polski, na podstawie liczby wypełnionych formularzy „Niebieska karta”, wskazują, że małoletnich ofiar przemocy domowej w 2017 było 13 515. W tym samym roku liczba dzieci, które zostały umieszczone w niezagrażającym im miejscu (np. w rodzinie zastępczej, dalszej rodzinie, placówce opiekuńczej), to 413. Oznacza to, że ponad 13 tysięcy dzieci zostało w domach, w których padło ofiarą przemocy.
Brytyjskie prawo również na pierwszym miejscu stawia bezpieczeństwo dziecka. Urzędnicy, lekarze, nauczyciele, egzekwując te przepisy, mają prawo pomylić się, ponieważ zakładają, że lepiej popełnić błąd, niż przejść obojętnie.
Joanna Karwecka
Napisz komentarz
Komentarze