3 grudnia o 11.30 na świat przyszła Martina. Rodzice szukają teraz mężczyzny, który pomógł przy porodzie ich córki. Bo poród był nietypowy.
Wasza córka przyszła na świat przed, a nie w szpitalu. Jak to się stało?
Nie spodziewaliśmy się, że to wszystko stanie się tak szybko i nie zdążyliśmy dojechać na porodówkę. Na szczęście udało mi się wjechać na teren szpitala, dosłownie przed drzwiami zatrzymałem samochód i żona zaczęła rodzić. Szybko dałem znać farmaceucie z apteki w szpitalnym budynku, by pobiegł po lekarzy, a ja zacząłem odbierać poród.
W samochodzie?
Żona siedziała na fotelu pasażera z przodu. Drzwi od samochodu były otwarte, a ja na kolanach, na drodze. Kiedy przybiegli po kilku minutach lekarze, trzymałem już moją córkę na rękach. Był początek grudnia, rano, bardzo zimno, około 3 stopnie. Nie miałem jak okryć dziecka.
Pomógł wam wtedy nieznajomy…
Przed szpitalem przez telefon rozmawiał chłopak, nasz rodak. Gdy wybiegłem ze szpitala zobaczył w jakim jestem popłochu, dokąd biegnę i do nas dołączył. Na początku nie wiedział, że jesteśmy z Polski. Dopiero później, jak dziecko przyszło na świat, powiedział: „O, to jesteście od nas!”. Ściągnął swój sweter i okrył nasze dziecko. Córce nic się nie stało, nie przeziębiła się, wszystko dzięki niemu. Podziękowałem mu, on nam pogratulował i odszedł. Teraz ten pulower, wyprany, granatowy, w serek, prosty, bez napisów, trzymamy w szafie: Gdyby chciał – mogę mu go zwrócić.
Nie potrafiłbym rozpoznać tej osoby na ulicy, bo w chwili porodu byłem w szoku, podobnie jak żona. Mężczyzna był może po trzydziestce, tyle pamiętam. Ale chciałbym go odnaleźć i mu jeszcze raz podziękować. Chciałbym się z nim spotkać.
Gdzie to wszystko się działo?
W Londynie, przed St George's Hospital na Tooting. To był dla nas najbliższy szpital. Był 3 grudnia, córka urodziła się o 11.30 rano. I ten pan stał wtedy przed szpitalem. Żałuję, że nie udało nam się porozmawiać. Jak tylko lekarze dobiegli, zabrali nas na porodówkę. Pępowinę położna przecięła jeszcze przed szpitalem.
Jak zareagowali lekarze?
Byli bardzo zdziwieni, że wszystko stało się tak szybko. To nasze pierwsze dziecko! Kiedy koleżanki rodziły po 20, 30 godzin, moja żona w niecałe dwie godziny! Jest naprawdę dzielna! Ja w szpitalu dostałem ksywę „midwife”; wszyscy się śmiali, że mogę teraz odbierać porody.
Jak wyglądała wasza droga do szpitala?
To było na szczęście niedaleko, 5 minut, więc udało mi się przejechać po bus line. Wiadomo – szybko, ale bezpiecznie, żeby żadnemu z nas nic się nie stało.
Jedyny problem był taki, że nie mogłem żony wprowadzić do samochodu. Miała tak mocne skurcze, że z bólu nie mogła się poruszać. Oczywiście, zapomnieliśmy wziąć parę rzeczy, które mieliśmy przygotowane na porodówkę. Na szczęście udało nam się dojechać do samego szpitala, nie stanęliśmy gdzieś w połowie drogi. Ludzie wolą czasami nagrywać takie wydarzenie telefonami niż pomóc. I właśnie tego się bałem. Po wszystkim żona mi powiedziała, że już po wyjeździe z domu czuła główkę, ale nie chciała mnie stresować.
Nie tak zapewne miał wyglądać wasz wymarzony poród?
Nie, moja żona miała wszystko ładnie rozpisane. Kolorowe karteczki dla lekarzy, z opisem co chcemy, a czego nie. Chcieliśmy na początku spróbować porodu w rodzinnym pokoju z wanną. Później, gdyby coś było nie tak, mieliśmy przejść na zwykłą porodówkę. Żona spakowała do torby dla mnie snacki, na wypadek, gdyby poród trwał 20 godzin. Byliśmy naprawdę dobrze przygotowani, żona zawsze musi mieć wszystko na tip top. No, a wyszło jak wyszło – w niecałe dwie godziny urodziła.
Co chcielibyście przekazać mężczyźnie, który wam pomógł?
Chcielibyśmy go poznać, zaprosić na grilla lub do restauracji. Kto wie – może okazałby się super wujkiem dla naszej córki!
Rozmawiała Joanna Karwecka - Tygodnik Cooltura
Napisz komentarz
Komentarze