Kiedy przyjechałeś do Wielkiej Brytanii?
W 1999 roku, do Londynu. Miałem zamiar przepracować 3 miesiące i dorobić do mieszkania w Polsce, bo nam trochę brakowało na zakup. Po kilku dniach wiedziałem, że osiądę tutaj na dłużej. Zaraz po tym ściągnąłem żonę z 2-letnim synem i tak już zostaliśmy.
Jak wyglądały początki w Londynie?
Nie były łatwe, ponieważ przyjechałem bez znajomości języka angielskiego, więc o dobrą pracę było trudniej. Ale poszedłem do szkoły językowej, gdzie przez dwa lata szlifowałem język. Chodziłem na południe, codziennie, a nocami do pracy. Rano wracałem i zajmowałem się dwuletnim synem, bo z kolei żona szła do pracy. Nie było kolorowo. Ale z czasem syn poszedł do prywatnego, katolickiego przedszkola, a ja zmieniłem pracę i było znacznie lepiej. W owym czasie nie było miejsca na hobby, bo budowaliśmy swoją przyszłość i dom rodzinny.
Czym się zajmujesz na co dzień?
Obecnie jestem project managerem w dużej firmie konstrukcyjnej, gdzie spełniam się zawodowo. W pracy spędzamy większość czasu, dlatego jest ważne, aby lubić to, co się robi na co dzień, a ja swoją pracę bardzo lubię i zawsze wracam z uśmiechem na ustach do domu. Oczywiście nie omijają i mnie problemy, ale lubię wyzwania i stawianie czoła trudnościom. Jestem bardzo pozytywnym człowiekiem, dlatego zawsze udaje mi się pokonywać przeszkody w życiu.
Jak to się stało, że zainteresowałeś się bieganiem?
Nigdy nie miałem styczności z bieganiem wcześniej; tak jak większość młodych chłopaków pogrywałem w piłkę. Ale później doznałem kontuzji kolana i to też się skończyło. Następnie w miarę szybko ożeniłem się i wyjechałem do Anglii. Tutaj w szybkim tempie stałem się też fajnym grubaskiem (śmiech).
Ciężko było wziąć się za siebie. Kilka razy próbowałem zrzucić wagę – zawsze jednak wracałem do pierwotnej lub większej. W styczniu 2013 roku, kiedy miałem już 115 kg, powiedziałem sobie, że jestem za młody, aby być aż tak gruby i zacząłem 12-tygodniową dietę oraz treningi na siłowni, za którą nigdy nie przepadałem. Czegoś mi brakowało… Pewnego wieczoru żona zaproponowała, bym przebiegł z nią 5 km i od tamtego czasu biegam prawie codziennie. Strasznie mi się to spodobało.
Dokładnie ile czasu poświęcasz na bieganie?
Obecnie (gdzieś od roku) biegam 6 razy w tygodniu. Kilometraż zależy od okresu przygotowań i wydarzenia, ale wacha się między 115 km do 215 km w tygodniu. Pomimo że treningi mam naprawdę ciężkie, to lubię jak tych kilometrów jest najwięcej i wtedy mam sporo czasu na odstresowanie się, podejmowanie decyzji. To właśnie podczas biegania przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły, które później wdrażam w życie. Biegnę i czuję coś wyjątkowego, jestem sam ze sobą i mam totalną swobodę. Podczas treningów wychodzę z komfortu biegania i wchodzę na płaszczyznę bólu, ale – proszę mi wierzyć – ja kocham ten ból.
Kiedy postanowiłeś biegać maratony?
Jak przebiegłem swój pierwszy półmaraton we wrześniu 2013 roku, to powiedziałem sobie, że nie jest możliwe przebiec maraton 42 km 195 m, bo byłem tak wycieńczony, że nawet ostatnich 400 m nie pamiętałem. Ale w końcu w 2014 roku zdecydowałem się przebiec królewski dystans. Wszystko było pięknie do 34 km, a co działo się na ostatnich 8 km to mógłbym książkę napisać (śmiech). Dramat totalny. Skurcze. Leżałem między stolikami z wodą i byłem, można rzec, reanimowany! Ale koniec końców dopełzłem do mety w czasie prawie 4 godzin. Później przez tydzień nie mogłem ustać na nogach.
Twój najlepszy czas?
Jak na razie najszybciej pokonany maraton to 2:42:13 we wrześniu 2017 w Berlinie, gdzie wróciłem, aby rozliczyć się z czasem z pierwszego maratonu i z tą trasą, która mnie za pierwszym razem bardzo sponiewierała. Rewanż się udał z naprawdę niezłym wynikiem.
Kiedy zrodził się pomysł pokonania 6 największych maratonów na świecie?
Po Berlinie 2014 roku czułem niedosyt. Wiedziałem, że niemożliwe jest, że tak słabo przebiegłem, i że muszę spróbować przebiec cały dystans bez zatrzymywania lub chodzenia. Postawiłem na Londyn. Chciałem przebiec tu poniżej 3 godzin i 30 minut. Przygotowując się do biegu odkryłem organizację Abbott Word Marathon Majors, która zrzesza największe maratony na świecie – Tokio, Boston, Londyn, Berlin, Chicago, Nowy Jork. Powiedziałem, że chciałbym przebiec wszystkie sześć. Smaczku dodawał fakt, że dokonało tego niecałe 400 osób na świecie. Do tego dochodził certyfikat i przepiękny medal na koniec, w którym znajdowały się wszystkie te maratony.
Jak wyglądały te maratony od kuchni?
Mogłoby się wydawać, że to ogólnie prosta sprawa zapisać się, polecieć tam i zaliczyć je. Ale ci, co biegają, to wiedzą, że żeby zostać uczestnikiem takiego maratonu nie jest łatwą sprawą. Po pierwsze – jest ogrom chętnych a limit miejsc, przeważnie między 30-50 tys. Masz szansę dostać się tam z losowania (bardzo małą), albo decydują limity czasowe (wygórowane w niektórych maratonach), albo biegniesz dzięki organizacjom charytatywnym, które kasują cię na tysiące funtów!
Londyn kosztował mnie £1500 dla organizacji „charity”. Nie chciałem się zdać na losowanie. Zmusiłem się też do cięższych treningów i potraktowania biegania bardziej wyczynowo, bo aby przebiec kwalifikacje „pod” Berlin lub Londyn – limit wynosi 2 godz. 45 min, „pod” Boston 3 godz. 15 min. W świecie maratończyków-amatorów samo „złamanie” 3 godzin to wyczyn do pozazdroszczenia. Więc, jak widać, nie jest prosto przebiec wszystkie 6 maratonów i dlatego jest tylko garstka ludzi, którzy ukończyli ów „challenge”.
Jakie profity niesie za sobą zdobycie „korony maratonów”?
Na pewno nie finansowe (śmiech). Ale zdobycie „majorsów" nie pozostało bez echa w mediach społecznościowych, co pomogło mi w inspirowaniu innych do aktywnego sposobu życia. Chcę inspirować! Jestem przykładem, że można od zera robić coś, co cieszy i przynosi zdrowotne korzyści nam samym. Czuję się naprawdę wspaniale, jestem zdrowy i kipię energią każdego dnia. Niedługo będę obchodził 43 lata; chciałbym, aby niejeden 20-latek czuł się tak jak ja w obecnej chwili. Założyłem bloga o bieganiu (www.chriswiciak.wordpress.com) – prowadzę go z myślą dzielenia się doświadczeniem, radością i bólem. Blog cieszy się popularnością i wiem, że odwiedza go spora grupa ludzi, nie tylko biegających.
Przeżyłeś jakieś niecodzienne sytuacje na trasie lub w mieście, w którym biegałeś?
Podczas każdego biegu przydarzają się śmieszne lub mniej wesołe sytuacje, lub interesujący ludzie. W Chicago, kiedy biegłem pierwszy raz na „złamanie” 3 godzin i byłem naprawdę skupiony, aby pokonywać każdy kilometr według czasu – to mimo wszystko wystarczyła jedna chwila, żeby wpaść na dziewczynę biegnąca przede mną, która zatrzymała się i pochyliła. Dopiero po kilkunastu sekundach pozbierałem się i pobiegłem dalej.
W Atenach w biegu uczestniczył bosy mężczyzna, co jest rzadkością. Niemniej w takich wielkich maratonach zawsze znajdują się interesujący ludzie, pokonujący dystans w przedziwny sposób: jeden przeszedł londyński maraton z pralką na plecach, inny przebiegł w zbroi 40-kilogramowej a w Chicago pewien gość, żonglując trzema piłeczkami, przebiegł maraton poniżej 3 godzin nie upuszczając żadnej!
Które z miejsc, gdzie biegałeś, zapadło ci najbardziej w pamięć?
Pierwsze to Boston z najstarszym na świecie maratonem – marzeniem każdego maratończyka. Tam każdy nim żyje, mieszkańcy jednoczą się z uczestnikami.
Drugi to Nowy Jork. Ten z kolei ma największy maraton na świecie, ponad 50 tys. uczestników. Miliony kibiców na trasie – tego nie spotkasz nigdzie.
I trzecie miejsce to Tokio – piękna metropolia. Cała Japonia mnie zauroczyła: piękne krajobrazy i kultura ludzi to coś do pozazdroszczenia w Europie.
Co motywuje cię do działania?
Jak na razie nie trzeba mnie motywować do biegania, bo samo bieganie jest dla mnie jak nałóg. Aby pobudzać w sobie jeszcze bardziej to uczucie, wyznaczam sobie nowe cele i zapisuję się na nowe biegi, gdzie chcę rywalizować z najlepszymi.
Co uważasz za swój sukces i czym jest sukces dla ciebie w ogóle?
Bardzo dumny jestem z dwóch synów: Dorian ma 21 lat i studiuje, a Nicholas, 16-latek, zdaje w tym roku GCSE. Wychowując się w Londynie wyrastają na inteligentnych i bardzo zaradnych ludzi. To cieszy najbardziej. To jest chyba mój największy sukces, jeśli tak to można nazwać, plus żona oczywiście, z którą dzielimy wspólnie już 23 lata. Jeśli chodzi o inne aspekty życia to mam pracę, w której się spełniam i sprawia mi ona dużo radości.
Jakie dalsze cele stawiasz przed sobą?
Obecnie poprzeczkę postawiłem sobie naprawdę wysoko. Pierwszy cel to „złamać” w maratonie 2 godz. 30 min, co dla amatora biegania to światowa czołówka! Ale nie wiem, czy w moim wieku to możliwe. Choć to, że kiedyś 2:40 w maratonie to też był dla mnie kosmos, a teraz to rzeczywistość, mnie pozytywnie nastraja. Będę też próbował zakwalifikować się do mistrzostw świata „Masters” w 2020 roku. Pod koniec 2017 roku organizacja Abbott ogłosiła, że odbędą się takie, pierwsze w historii. Kwalifikacje rozpoczynają się w tym roku od Berlina i będą się odbywać w 25 wybranych maratonach na całym świecie. Osoby, które uzbierają największą ilość punktów jadą na mistrzowski, światowy turniej. Czy uda mi się to osiągnąć? Powiem tak: wszystko jest możliwe, ale tylko dla tych, którzy w to wierzą.
Jako doświadczony maratończyk, co poradzisz tym, którzy są dopiero na początku tej drogi, a w przyszłości też chcieliby wziąć udział w maratonie?
Nie ma złotej recepty na sukces. Ale jeśli miałbym coś doradzić, to by krok po kroku dążyli do realizacji celu poprzez systematyczność i wytrwałość, ponieważ jeśli potrafimy o czymś marzyć, potrafimy także tego dokonać. Bieganie ma taki wymiar, jaki mu sam nadajesz, brzmi moje motto. To jest też moje przesłanie do wszystkich stawiajacych pierwsze kroki w najpiękniejszej dyscyplinie sportu, jaką jest bieganie – najpiękniejszej z uwagi na jej prostotę.
Z Chrisem Wiciakiem rozmawiał Dariusz A. Zeller
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:
Jak reklamować swoją firmę w Londynie
Napisz komentarz
Komentarze