"Wysiedleni. Akcja Wisła 1947" - to pozycja historyczna?
Nie. Nie czuję się na siłach, by spojrzeć na tamte wydarzenia jako historyk. By je oceniać. Jestem dziennikarzem. I tak też potraktowałem ten temat.
Skąd pomysł na tę książkę?
Wszystko zaczęło się w harcerstwie, gdy miałem 12 lat. To był początek lat 80. Jeździliśmy na obozy harcerskie w okolice Wałcza, Piły. Jako starszy stopniem, przyjeżdżałem wcześniej, by zorganizować i przygotować obóz na przyjazd drużyny. Trzeba było rozstawić namioty, postawić piec. A żeby postawić piec, trzeba było poszukać cegły. To były czasy, gdy cegła nie była dostępna, więc szukaliśmy ruin, domów do rozbiórki Musieliśmy nieźle się napocić, by znaleźć odpowiedni budulec. Po jednej z wypraw do wsi, gospodarz obiecał, że coś nam znajdzie. I zapewnił, że dobrze się stało, iż przyszliśmy do niego, bo ci po drugiej stronie wsi, to prawosławni i oni by nam nie pomogli.
To mnie zaskoczyło. Jak to? Tu są prawosławni? Osadzony trochę w sprawach historycznych byłem zaskoczony, jak przy zachodniej granicy, mogą być prawosławni? Skąd się tu wzięli? Tu powinny być pozostałości po Niemcach - więc raczej ewangelicy, ale prawosławni? Ten prosty chłop nie potrafił mi powiedzieć, skąd się tu wzięli. Powiedział, że to są przesiedleńcy. I rok później wędrując z plecakami po Bieszczadach, gdzie spaliśmy w schroniskach, na poletkach, w paśnikach dla żubrów, słuchałem historii wielu ludzi - przesiedleńców. Poznałem legendy bieszczadzkie. To była żywa lekcja historii. Po raz pierwszy usłyszałem - wówczas o tym nikt nas w szkole nie uczył - skąd ci ludzie się tam wzięli. Tam z tych Bieszczad, w północno-zachodniej Polsce.
To we mnie tkwiło, przez te wszystkie lata. Dramat jednostki, ludzi, którzy uciekali, bo mieli do stracenia życie... Zastanawiałem się, jak to wpłynęło na ich dalsze losy, na całe rodziny... A że byłem wrażliwy na tę całą sytuację, akcję, której wtedy nie rozumiałem, postanowiłem, że kiedyś tej historii przyjrzę się z bliska. Przyrzekłem sobie, że kiedyś o tym napiszę.
Długo czekałeś
Trochę to czasu zajęło. Ale udało się. Zebrałem około 20 historii. Wiele z nich jest przejmujących. To zbiór reportaży. W tej książce nikogo nie oceniam, nie mówię, która decyzja była lepsza, kto był winny, kto nie - od tego są historycy i politycy. Chciałem po dziennikarsku opisać losy tych ludzi, którzy w ciągu dwóch - trzech godzin musieli spakować to, co mogli do jednej skrzynki... z nakazem natychmiastowego opuszczenia domu rodzinnego.
Dlaczego ich wypędzono?
Akcja "Wisła" miała początek 28 kwietnia 1947 r. Grupa Operacyjna "Wisła" rozpoczęła wysiedlanie ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski. Działania prowadzone były w sposób brutalny i bezwzględny. W ciągu trzech miesięcy na Ziemie Zachodnie i Północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców. Pretekstem było zastrzelenie w marcu wiceministra obrony narodowej gen. Karola Świerczewskiego w zasadzce zorganizowanej przez UPA.
Ewakuacja dotyczyła wszystkich, którzy zamieszkiwali tamte tereny?
Powołana Grupa Operacyjna "Wisła" miała "rozwiązać ostatecznie problem ukraiński w Polsce". Powierzono jej zadanie całkowitej likwidacji oddziałów UPA, przeprowadzenie "ewakuacji z południowego i wschodniego pasa przygranicznego wszystkich osób narodowości ukraińskiej na ziemie północno-zachodnie, osiedlając je tam w możliwie najrzadszym rozproszeniu". Ewakuacja miała dotyczyć "wszystkich mieszkańców narodowości ukraińskiej włącznie z mieszanymi rodzinami polsko-ukraińskimi.
Dokąd jechali ci ludzie?
Wysiedlana ludność wysyłana była do specjalnie wyznaczonych miejsc, w których oczekiwała na transporty. Najczęściej były to strzeżone pastwiska otoczone drutem kolczastym. W takich warunkach niekiedy kilkutysięczny tłum, przestraszonych i wycieńczonych ludzi oczekiwał na decyzje dotyczące dalszego losu. Podróż do miejsca osiedlenia była prawdziwą gehenną. Część przesiedleńców wspominała, że przeprowadzano ich do zniszczonych i ograbionych gospodarstw. Domy nie miały drzwi i okien. Dachówka była rozebrana. Było zimno i niebezpiecznie. Osiedlano ich w województwach szczecińskim, olsztyńskim, wrocławskim i gdańskim.
Jak udało Ci się dotrzeć do tych ludzi?
Przez ponad rok dzwoniłem od parafii do parafii, prosząc o pomoc proboszczów. Potem udawałem się na miejsce z dyktafonem, odwiedzałem tych ludzi z księżmi. Oprócz klasycznego sposobu opisania dramatu jednostki, wydaje się, że udało mi się uchwycić pewnego ducha lat powojennych...
Szczególnie na ziemiach odzyskanych, kiedy ci ludzie wyrwani z korzeniami z południowo-wschodniej Polski jechali na zupełnie nieznane im tereny na północ kraju. W zupełnie inną przyrodę - to też jest ważne - musieli zaaklimatyzować się w innych warunkach. Uczyli się żyć od nowa. Nie liczyło się to, że mogli być uczciwi, normalni i nie mieć nic wspólnego z działaniami UPA, ale hurtem byli wyrwani siłą, przenoszeni w zupełnie inne otoczenie.
Musieli zostawić wszystko to, co mieli, swoją ojcowiznę, cały swój dobytek, całe swoje życie związane przez wieki z konkretnym otoczeniem i nie liczyło się nic.
To mój mały wkład w kawałek naszej historii.
Która z opowieści zapadła Ci najbardziej w pamięć?
To jedna z wielu historii, ale bardzo dramatyczna. Był rok 46/47. Banda UPA dokonała mordu na rodzinie pewnej małej dziewczynki. Rozstrzelono jej 38-letnią matkę oraz dziadków. Wszystko działo się na jej oczach. Sceny jak z filmu. To był instynkt. Ta kilkuletnia dziewczynka chwyciła młodszą, roczną siostrzyczkę, owinęła kocem i wyniosła z płonącego domu. Kroczyła odważnie w stronę Ukraińców z pepeszami. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, by do niej strzelać. Pod osłoną październikowej nocy schowała się w polu. Czekała na świt. Jej siostrzyczka chlipała. I nagle, nie opodal, usłyszała czyjeś kroki. Męski głos po ukraińsku zapytał: "Kto tu jest? Kto tu jest, bo będę strzelał".
Siedziała przerażona odliczając sekundy. Była przekonana, że tym razem nie wyjdzie cało z opresji. I nagle usłyszała drugi głos po ukraińsku: "To ja..."
Okazało się, że przyszedł żołnierz, który przed chwilą rozstrzelał jej bliskich. Przyszedł na stronę, za potrzebą. Po pewnym czasie obaj oddalili się. I to był drugi raz, kiedy uniknęła śmierci
Te wszystkie historie mają wspólny mianownik - wiara. Bo to wiara dawała tym ludziom nadzieję na lepsze życie. Wiara pozwalała wierzyć, że wyjdą cało z opresji. I to jest piękne, że potrafili jechać do swego kościoła kilkadziesiąt kilometrów całymi rodzinami, nie zwracając uwagi na pogodę i przeciwności.
Kiedy możemy spodziewać się autorskiego spotkania?
Już dziś zapraszam 9 listopada do Przystanku Historia w Centrum IPN przy Marszałkowskiej.
Rozmawiała Małgorzata Suchocka (PAP Life)
ZOBACZ TEŻ:
Napisz komentarz
Komentarze