I długo można by tak przeliczać, bo koszty, które NHS ponosi w związku z upasieniem się Brytyjczyków to niemal 10 procent rocznego budżetu... Polski. A chodzi tylko o koszty bezpośrednie – te związane z chorobami, które otyłość wywołuje. Gdy doliczyć do tego kłopoty, do których wprawdzie prowadzi, ale trochę na około to sumy potrafią oszałamiać. Niedawno taką kalkulację zrobiła firma konsultingowa McKinsey i Company. Według jej szacunków roczny koszt brytyjskiej gospodarki spowodowany otyłością to 47 mld funtów szterlingów rocznie.
Czyli mniej więcej roczny budżet Rzeczpospolitej Polskiej. Kwota absurdalna i obliczona raczej na wywołanie zainteresowania mediów, bo inne szacunki podają zwykle kwoty mniejsze – czasami o połowę, czasami kilkukrotnie. Ale jest przecież i tak, że jak w grę wchodzą miliardy, to rozstrząsanie tego, czy 40 to dużo, a 20 to mało, jest zabawą nieco kosmiczną. A 20 to liczba realna. Możemy bowiem z całą pewnością podać liczby, które dotyczą bezpośredniego leczenia chorób związanych z otyłością. W samej Anglii – w Szkocji jest to jeszcze poważniejszy problem – NHS rocznie musi wyciągnąć z kieszeni (podatników) 6 miliardów funtów, by poradzić sobie z chorobami obżartuchów. Leczenie cukrzycy, która – nie zawsze, ale często – jest wynikiem trybu życia, diety oraz przekroczenia 100 centymetrów w pasie, to kolejne 10 miliardów funtów.
Fachowcy przewidują, że jeżeli obecne trendy się utrzymają i otyłość stanie się udziałem połowy populacji w 2050 roku koszty leczenia jej skutków przekroczą 26 miliardów funtów. I to wszystko, dodaję, tylko w Anglii. Dochodzi jeszcze Szkocja, Walia i Irlandia Płn. - Dziś 25 proc. nacji jest otyła i 37 proc. ma nadwagę. Jeżeli zmniejszylibyśmy poziom otyłości do tego z 1993 roku, gdy dotykało to 15 proc. populacji, to uniknęlibyśmy 5 mln chorób rocznie i do 2034 roku tylko NHS zaoszczędzili 1,2 mld funtów – mówiła dr Alison Tedson, główny dieteteyk Public Health England, gdy ukazał się raport McKinseya. Jednak zoszczędzić tych pieniędzy nie będzie łatwo.
Powodów jest bowiem kilka i większością z nich rządowi będzie się trudno zająć. Poza tymi zwyczajowymi i znanymi: niezdrowy tryb życia, niechęć do ruchu fizycznego, brytyjska kuchnia z full english i tłustymi „pajami”, są też supermarkety i brak umiejętności gotowania. A dokładnie to te półki w nich, które uginają się pod gotowymi i nawet jak smacznymi, fatalnymi z żywieniowego punktu widzenia i nafaszerowanymi spulchniaczami, konserwantami, i wszystkim tym, czego człowiek by nie zjadł, gdyby wiedział, że to je lazaniami, pizzami, hamburgerami i masalami. My sięgamy po to w ostateczności. Większość Anglików robi to dlatego, że nie potrafi gotować. Dlatego niektórzy mówią już nawet, że programy kulinarne w TV, to sprawa zdrowia publicznego.
Pomijając oczywiście to, że temu wszystkiemu towarzyszy temu również lenistwo. Tryb życia, w którym brak ruchu uzupełnia jedzenie z Tesco i coweekendowy „binge” jest udziałem znacznego procenta mieszkańców Wysp. Od takiego życia przybywa grubasów. Ci chorują. Leczenie kosztuje. Dlatego rząd próbuje walczyć z problemem na różne sposoby. Przede wszystkim tym, co pozwala zoszczędzić nie tylko pieniądze, ale też ludzkie zdrowie i życie, czyli profilaktyką. Tylko nie za bardzo ma jak. Z jednej strony nie zamknie sklepów i pubów. Z drugiej trudno jest trafić do grupy największego ryzyka, bo... jest w niej wielu analfabetów, półanalfabetów i wtórnych analfabetów.
Przekaz nie pada na podatny grunt. Ale o brytyjskim analfabetyźmie dopiero napiszemy.
Napisz komentarz
Komentarze