Nie ma co ukrywać. Jest banalnie, przewidywalnie i lekko infantylnie. Ale niczego innego nie możemy oczekiwać jeśli nowy „Święty” chce dorównać oryginałowi.
Oczywiście możemy się spierać o styl i ekspresję aktorską głównych bohaterów. Ale nie będziemy tego robić, bo niczego więcej po tym filmie nikt się nie spodziewał.
Pewnie nawet nikt nie zamierzał. Jak jednak zmierzyć się z etosem Rogera Moore’a? Jego historią? Kiedyś próbował zmierzyć się z tym niemałym problemem Val Kilmer w remaku – a jakże – „Świętego” w 1997 roku. Też były pretensje. Po dwudziestu latach, po obejrzeniu „Świętego” rocznik 2017, nagle okazuje się, że „Świety” rocznik 1997 nie jest taki zły.
Żeby prawom kontynuacji stało się zadość, w jednej ze scen pojawia się odtwórca głównej roli „Świętego” rocznik 1962 – sir Roger. Niestety nie wiemy czy gra postać złą czy dobrą, bo to do końca nie wiadomo. W scenariuszu jest zbyt dużo niedopowiedzeń i skrótów, żeby można jasno to określić.
Generalnie to typowy fabularny film telewizyjny, utrzymany w takiej też konwencji z mnóstwem tajemniczej technologii, która sprawia, że za pomocą tabletu można hakować wszystkie, nawet najbardziej zaawansowane i tajne sieci internetowe czy jakieś tam.
Jeśli czyta to jakiś miłośnik nieskomplikowanych, trochę zabawnych filmów w stylu „wrogom kończy się magazynek, prawi mężczyźni mają niekończącą się amunicję podczas wymiany ognia a prać się po gębie można bez obaw, że będzie na niej jakiś ślad” to na pewno się nie zawiedzie.
I o to chyba w tym filmie właśnie chodzi. Niezobowiązująca „odmużdżająca” rozrywka filmowa po ciężkim dniu. Jeśli kogoś coś takiego nie bawi, polecam książki Lesliego Charterisa, kótry pomiędzy 1928 a 1963 rokiem popełnił kilkadziesiąt klasycznych powieści kryminalnych z tym samym bohaterem. Zawsze to większy wysiłek intelektualny.
Jeśli nawet to jest za dużo/za mało, to proszę sięgnąć po któryś z kryminałów Joanny Chmielewskiej rocznik 1932. Przynajmniej autentycznie zabawne.
Napisz komentarz
Komentarze