Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

ROUGE ONE – ŁOTR 1

W kinach gości kolejna część „Gwiezdnych wojen”. Tym razem nie jest to sequel ani prequel. Tym razem jest to spin-off. W tym przypadku film, który pokazuje poboczną historię poprzedzającą wydarzenia, które już znamy z wcześniejszych epizodów.

Pisanie o spoilerze w tym przypadku jest lekko nie na miejscu. Fani „Gwiezdnych wojen” i wszyscy ci, którzy widzieli poprzednie części sagi, dokładnie wiedzą, jak ten film się skończy. Zaznaczyć należy już na wstępie, że „Łotr 1” to chyba najbardziej „lucasowa” produkcja ostatnich części „Gwiezdnych wojen”, jakie mieliśmy okazję oglądać na przestrzeni ostatnich trzydziestu dziewięciu lat.

 

Zatem, jest dużo scen walk kosmicznych, zarówno batalistycznych jak i mniejszych potyczek. Pojawia się nawet miecz świetlny, ale generalnie walka toczy się wszystkimi możliwymi środkami znanymi z „Gwiezdnych wojen” – kroczące roboty AT-AT, Tie Fightery, X-wingi czy Y-wingi, aż po wszelkiego rodzaju laserową broń żołnierzy Rebelii i Imperium. Wszystko to dostarcza frajdy jak za dawnych czasów. Przed oczami staje nieistniejące już kino DK Pafawag na wrocławskim Nowym Dworze. Jednak pomimo tych wszystkich sentymentalnych zachwytów nad starymi filmami, „Rouge One” dostał nowego blasku i szyku. Nową moc i siłę. Jakbyście oglądali film Lucasa sprzed 40 lat, ale w piękny sposób odmłodzony. Jeśli w pewnym wieku chodzi już tylko o to, żeby się ładnie zestarzeć, to filmy spod szyldu „Gwiezdnych wojen” starzeją się w pięknym stylu, chociaż lekko odmładzane transfuzjami coraz to nowych właścicieli praw autorskich.

Wracając do filmu. O Jedi jeszcze nikt za bardzo nie słyszał, a w najlepszym razie traktuje się ich jak jakąś śmieszną i starą sektę dla zdziecinniałych mnichów. Oczywiście pojawiają się delikatne zapowiedzi i odwołania do tego, co będzie się działo w części czwartej „Gwiezdnych wojen”. Pojawiają się liderzy Sojuszu Rebeliantów, na chwilę błyśnie księżniczka Leia, admirał Ackbar czy Bail Organa. Gdzieś tam mignie C-3PO wraz z nieodłącznym R2-D2.

Jest też coś w tej nowej części takiego, co powoduje, że nie musimy obgryzać paznokci w oczekiwaniu na kolejną część. Wszystko, co ma się wydarzyć, już się wydarzyło i nic po tej części nie zostanie już do wyjaśnienia. Projekt zamknięty. Wiemy, jak się skończy film. Wiemy, że plany Gwiazdy Śmierci zostały wykradzione. Przecież od tego właśnie momentu rozpoczyna się pierwsza część „Gwiezdnych wojen” („Nowa nadzieja”), jaką kiedykolwiek zobaczyliśmy na ekranach kin, która tak naprawdę była czwartą częścią książkowej sagi. A zaczyna się od tego momentu – kiedy uciekająca księżniczka Leia pozostawia wiadomość w robocie nawigacyjnym R2-D2 dla Luca Skywalkera. Tę historię też już znamy.

 

Sam „Łotr 1” obfituje w dialogi podobne do tych znanych ze wszystkich części sagi, ale tym razem głównym „bon motowcem” filmu jest przeprogramowany robot Imperium K-2SO, obecnie na usługach Rebeliantów. „Znanych dialogów”, bo jak to bywa w każdej części „gwiezdnych”, w filmie pojawia się stara jak świat historia, „najpierw jestem bardzo przeciw wszystkiemu (systemowi), a potem walczę o Sprawę aż do końca jej albo mojego”. I tak właśnie – bez rozczarowań – zachowuje się jedna z głównych bohaterek „Łotra”, grana przez Felicity Jones. Cóż zatem można nowego wymyśleć w scenariuszu? Można zamienić słowa, zdania poprzestawiać, ale sens pozostaje ten sam. Mistyczny duch dobra walczy z klarownym i przewidywalnym złem.

Niezłym wyzwaniem przed twórcami filmu stało się odmłodzenie, a czasem wręcz „przywrócenie” do życia aktorów, którzy grali w poprzednich filmach nagrywanych na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Taką postacią był dostojnik Imperium Grand Moff Tarkin, grany wcześniej przez brytyjskiego aktora Petera Cushinga, zmarłego w 1994 roku.

Udało to się znakomicie. Nieżyjący od 22 lat aktor powraca na ekran w najlepszej formie z pomocą podobnego z sylwetki aktora Guya Henry’ego, znanego z kolei z angielskich scen teatralnych. Natomiast Leię zagrała pochodząca z Norwegii aktorka Ingvild Deila. Na ekranie nie zwrócicie na to kompletnie uwagi. Leia wygląda jak Leia, Moff Tarkin wygląda jak Moff Tarkin. Jakbyście oglądali film z 1977 roku.

 

Twórcy kolejnej części „Gwiezdnych wojen” z serii „Gwiezdne Wojny. Historie” – bo do tej serii tak naprawdę należy „Łotr Jeden”, postawili tutaj na sprawdzone sposoby Lucasa. Połączenie techniki plus budowa scenografii sprawdzała się świetnie w pierwszych częściach wojen i tak samo sprawdza się teraz. Oczywiście podrasowana w postprodukcji. Ale kto może mieć o to żal?

Nie spodziewajcie się jednak niczego nowego po tym filmie. Dzieło niczego specjalnie nie odkrywa, ani niczym nie zaskakuje. Kto nie lubi „Gwiezdnych wojen” po „Łotrze 1” raczej się do nich nie przekona. Natomiast ci, którzy są fanami, powinni być zachwyceni. Nie jest to kino moralnego niepokoju i takim nigdy nie będzie. Po 40 latach nawet nawiązanie do nazistów przez siły Imperium zatraciło swój walor artystyczny i metaforyczny.

Czasy się zmieniły i tym samym zmieniły się osie zła. Tylko w „Gwiezdnych wojnach” cały czas trwa ta sama walka. Odwieczna walka dobra ze złem. Jednak już dawno się pogubiliśmy co jest złem, a co dobrem.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama