Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

KRÓLESTWO

Książka roku – pisali. 300 tys. sprzedanych egzemplarzy we Francji – pisali. Jest sceptykiem – pisali. Porywające dzieło – pisali. Nie wiem ile z tych osób, które przeczytały tę książkę, poczuło się oszukanych. Powiem więcej. Nie chcę wiedzieć.

Należałoby zacząć od tego, że Emmanuel Carrère to nie tylko pisarz, to także reżyser – wyreżyserował między innymi adaptację filmową swojej własnej książki. Pisał do tej pory powieści, aż nagle zapragnął podzielić się swoją wiedzą na temat Nowego Testamentu.

Z zapowiadanej jednak epokowej opowieści o historii wczesnego chrześcijaństwa, dostajemy, czasem trudną do przejścia, książkę z setkami stron zapisanymi istnym strumieniem świadomości autora.

Carrère zaczyna od swoich wspomnień i nakreślenia celu, jaki mu towarzyszył w procesie tworzenia „Królestwa”. Niestety odwołuje się do swoich notatek prowadzonych w stylu „mój drogi pamiętniczku”, które są z czasem coraz to nudniejsze. Jak w polskim kinie „nic się nie dzieje”, a wnioski autora nie są zbyt odkrywcze. Natomiast nie brakuje w nich egzaltacji, patosu i ślepej „radości”, charakterystycznej dla nagle nowo nawróconego na chrześcijanizm człowieka. Rozumiem, że autor chciał najpierw nakreślić jakieś tło, do którego mógłby potem nawiązać, a nawet polemizować.

I tak się oczywiście dzieje w dalszych częściach tej quasi powieści. Jedno jest jednak do tego „ale”. Carrère jest niewątpliwie dobrze zapoznany z historią wczesnego chrześcijaństwa oraz czasów, kiedy owo chrześcijaństwo się narodziło. Jednak fakty historyczne miesza z własną interpretacją, a czasem wręcz jakimiś projekcjami, które wytworzył sobie w swojej głowie. Powoduje to generalnie jedną wielką intelektualną kakofonię.

Różnego rodzaju wkręty, swobodne poruszanie się po chronologii wydarzeń, które powodują tylko niepotrzebne zamieszanie podczas lektury. Do tego dochodzi nierówny styl pisania książki. Wygląda to trochę tak, jakby Carrère miał podpisany kontrakt z wydawcą nie na treść, ale na ilość stron. Czytelnik może się o tym powoli przekonywać na własnej skórze, kiedy będzie mniej więcej w połowie książki przysypiał (tak, jest potwornie nudno), a pewności stuprocentowej nabierze wtedy, kiedy „ni z gruchy, ni z pietruchy” natrafi na kilka stron zapisanych doświadczeniami pornograficznymi autora… Dosłownie! Tak gdzieś pomiędzy cudami Chrystusa, a analizowaniem zdolności pisarskich św. Pawła. Nie pytajcie mnie, co autor miał na myśli. Może chciał nas przekonać do tego, że jest rzeczywiście „nawróconym ateistą”, a nie „egzaltowanym chrześcijaninem”.

Nie do końca mu to wychodzi, pomimo zapewniania czytelnika o swojej „bezstronności” religijnej przez praktycznie całe „Królestwo”. Niestety na końcu Carrère pozostawia czytelnika (oczywiście, jeśli ktoś przebrnął do końca) „z takim jakby niedowierzaniem”. Nie jestem pewny, czy Carrère rzeczywiście jest takim zadeklarowanym ateistą, jakim chciałby być postrzegany, a jego postawa przechodzi daleko poza słynny „zakład Pascala”.

Jest to jedna z tych książek, po której cieszyłem się, że już się skończyła. A skończyła się trochę jak „Poznaj swojego Boga” Erica Weinera, w której autor poszukiwał własnej religii, a na końcu i tak się okazało, że najlepsza jest ta, w której się wychował. „Ale to najpierw trzeba eskalować” – jak mawiał pewien jegomość – żeby dojść to wniosku, który był oczywisty już przed tą całą eskalacją.

Spragnionym historii chrześcijaństwa polecam zdecydowanie inne książki na ten temat. Choćby „Historię Boga” Karen Armstrong, w której autorka nie zamyka się tylko w zakresie religii chrześcijańskiej – co jest bardzo ważne w procesie rozumienia religii zapoczątkowanej życiem Chrystusa. Kolejną – choć dosyć potężną pozycją – jest czterotomowa „Historia chrześcijaństwa” Warrena H. Carrolla.

Z tym was zostawiam.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama