Pokrótce. Jest duży statek. Statek kosmiczny. Bardzo ładny statek. Prawie jak „2001: Odyseja kosmiczna”. Statek ma na pokładzie 5 tys. pasażerów i prawie 300 członków załogi. Problem w tym, że wszyscy sobie smacznie śpią. Bo niby wszystko toczy się zaplanowanym trybem autopilota, ale w końcu się coś wydarza, ponieważ statek przechodzi przez pas asteroid i… bum. Małe kosmiczne przetarcie i jeden z pasażerów się budzi…
Tak zaczyna się film, który z powodzeniem do tego momentu jest filmem science-fiction. Niestety zaraz staje się pastiszem wszystkich filmów jakie już widzieliście. A na pewno widzieliście „Titanica” z Kate Winslet i Leonardo DiCaprio.
Tutaj mała retrospekcja. W 1997 roku na ekrany wszedł film, który poruszył serca widzów. Była wielka miłość. Prawie jak w bajce. On z nizin społecznych, ona z wyższych sfer. Słowa, gesty, spojrzenia i seks. W 1997 roku musiały wystarczyć na ekranie namiętne pocałunki i najlepsza scena seksu w historii. Seksu, którego nikt nie widział, bo szyby były zaparowane. Ale jednak tak sugestywna, że panie mdlały na seansach, ściskając wcześniej ręce swoich partnerów.
Jest rok 2017 i nic się nie zmieniło. Znowu jest on – pasażer klasy ekonomicznej i ona (na początku jeszcze śpi) z klasy gold. Różni ich wszystko. On może na śniadanie zjeść trochę suszonego siana z czarną kawą – ona dzień zaczyna po francusku: z tostami i latte z pianką na górze taką fajną. Oczywiście w 2017 roku laski już nie są takie głupio-romantyczne jak 20 lat wcześniej (a właściwie to dużo wcześniej, bo od czasu „Titanica” do podróży na inną planetę statku kosmicznego Avalon minęły pewnie wieki) i nie jest od razu tak rozkosznie.
Właściwie to w ogóle nie jest romantycznie. Główny bohater musi się trochę bardziej postarać, bo kobiety bardziej niezależne, wyzwolone, wiedzące, czego chcą, a jak trzeba to i potrafiące dobrze dać po gębie. Taki oto znak czasu.
No właśnie: Tylko co zostało z zapowiadanej tajemnicy? Ano nic. Są za to świetne efekty specjalne, piękna grafika w postprodukcji, wszystko rewelacyjne. Ale to już znamy. Te same teksty jak z „Titanica”, podobna fabuła, tylko otoczenie inne. Kosmiczne. Nie będę się znęcał nad scenarzystą, że zrobił coś nielogicznego. A zrobił sporo. Podczas projekcji filmu pytania same cisną się na usta widzów, dlaczego główny bohater nie zrobił tak czy siak. Dlaczego nie ma konsekwencji w jego/ich działaniu? Zgodnie z cytatem, że „o sukcesie filmu nie stanowi jednak prawdopodobieństwo scenariusza, lecz siła oddziaływania scen” (Emmanuel Carrère), można śmiało film polecić, bo jest co oglądać na ekranie. Coś w podobie do pójścia do galerii, gdzie już pewne obrazy widzieliśmy, ale w wykonaniu innych malarzy, dlatego oglądamy coraz to różne wersje np. „Ostatniej wieczerzy”. Tam kreska inna, tu inna farba użyta, tu tło ciemniejsze – jak to na obrazach.
Podobnie jest w tym filmie. Jest niby tak samo, ale trochę inaczej. Coś jak w piaskownicy w przedszkolu: „Mam takiego samego resoraka, ale innego”. Trudno walczyć z tą pokrętną logiką przedszkolaków, tak jak nie będę walczył z logiką scenarzysty. Nie będę też wymieniał całej listy filmów, do których porównywany jest obraz Mortena Tylduma, a krytycy stworzyli ją nieco długą, zaczynając od „Interstellar” i „Grawitacji” – tak żebyście mieli mniej więcej obraz sytuacji.
Jednak, zaznaczam, to nie oznacza, że film jest zły. Pozostaje co prawda pewien niedosyt, tym bardziej, że widz nagle zostaje sam w fotelu po ni stąd, ni zowąd zakończonym seansie i słyszy – ni mniej, ni więcej – tylko wesołe „la la la la” z piosenki wykonywanej przez Imagine Dragons. Dokładnie w tym momencie, kiedy liczysz na to, że film się rozkręci, a te półtorej godziny to był taki lekki wstęp do naprawdę fascynującej historii science-fiction. Dokładnie wtedy widzisz napisy końcowe i słyszysz przygłupi refren.
Niezaprzeczalnym plusem natomiast jest gra aktorska. Najlepiej oceniam Michaela Sheena, grającego androida-kelnera. Mistrzostwo świata. A jest to postać drugoplanowa. Smaczek sam w sobie należy też do Andiego Garcii, który pojawia się na samym końcu. Poza tymi epizodami aktorów drugo- i trzecioplanowych (ośmielam się twierdzić, że jedne z lepszych ról zagrali ci grający śpiących pasażerów w kapsułach) nawet wysiłki Jennifer Lawrence oraz Chrisa Pratta schodzą na dalszy plan. Naprawdę. Nie ratuje sytuacji krótka wizyta na planie Laurence’a Fishburne’a. Ale kogo interesują „przeżyte dialogi” w filmie, który przede wszystkim ma wyglądać?
Dlatego polecam go na ekranach 3D – scena w basenie przy utracie grawitacji może uciąć jaja. Naprawdę.
Napisz komentarz
Komentarze