Akcja zaczyna się od skrótu życia tytułowego Henryka, którego poznajemy w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne. Młody Henryk przypadkowo zaczyna zajmować się wymianą żarówek w budynkach zakonu. Siostra, która opiekuje się głównym bohaterem mówi, że ten „niesie światło”. Tym samym ustawia narrację całego filmu. Bo gdziekolwiek pojawia się Henryk, swoim nietypowym zachowaniem człowieka zagubionego w świecie rzeczywistym, rzeczywiście niesie ze sobą kaganek sympatii.
Ale, ale. Bo trochę wybiegłem przed akcję. Henri żyje sobie w sierocińcu, aż dożywa lat młodzieńczych. Jest to wiek, w którym już go w sierocińcu być nie powinno. Wszystkie dzieci dawno temu opuściły mury domu dziecka, a Henri dalej „nosi światło” i wymienia żarówki wszędzie, gdzie istnieje taka potrzeba. Siostry się starzeją, zakon z powodu braku powołań właściwie starzeje się razem z nimi. W końcu dochodzi do tego, że budynki klasztoru zostają sprzedane, a siostry wybierają się w nieznane. Jednak jest pewien problem. Nikt nie pomyślał, co stanie się z głównym bohaterem. Tak właśnie zaczyna się akcja filmu. W bajkowej scenerii – to znaczy lekko przerysowanej, bo nie ma tam smoków, skrzatów i śpiących królewien – Henri z walizką, zapewne pełną nowych żarówek, zostaje sam poza murami bezpiecznej przystani.
Za murami czai się nieznane. Henri był przez lata trzymany pod kloszem. Nagle musi wynająć sobie mieszkanie, znaleźć pracę, zacząć normalne życie. Na całe szczęście, trzymając się rady siostry opiekunki, kiedy wątpi – szuka śladów, które pokazuje mu Bóg. Tak to się dzieje, że Bóg w tym przypadku jest dosłowny i chyba lubi bawić się w podchody, bo wystarczy, że Henri będzie podążał za strzałkami, które pozwolą mu dotrzeć do celu, jakim jest sklep… z żarówkami – a jakże.
Zostaje pracownikiem sklepu „dżina z lampy”, poznaje swojego najbliższego współpracownika, który staje się jego przyjacielem. Żebyście sobie nie myśleli, że wszystko jest kolorowe. Nie jest. Henri ma nieprzyjemnego sąsiada, spotyka kilka przeciwności w życiu, ale z radosną miną osoby niezorientowanej w normalnym życiu przechodzi przez nie jak po maśle.
Nie spoilując już dalej fabuły, należy tylko podkreślić, że film jest doskonałym antydepresantem i lekarstwem dla życiowych malkontentów, którzy mimo doświadczania drobnych pozytywnych rzeczy w swoim życiu, zawsze będą narzekać.
Z perspektywy życia Henriego, każda nawet najmniejsza rzecz ma znaczenie. Nawet jeśli wstępnie można odnieść wrażenie, że pewne aspekty naszego życia są negatywne, na końcu okazuje się, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Banał, prawda? I do tego jeszcze napisałem „naszego”, a przecież powinienem opisywać życie filmowego bohatera.
Same banały. Ale nasze życie składa się z banałów, które podnosimy do rangi światowego wydarzenia. Nie dostrzegamy przy tym tego, co w życiu najważniejsze. Być może szczegółów. Być może czegoś bardziej ulotnego. To już indywidualna cecha poszczególnych widzów.
W każdym razie u głównego bohatera objawia się to niemal jak jakieś fatum. Henri traci ojca, traci matkę, traci zegarek, zyskuje przypadkiem plastikową łyżkę. Traci jednego z przyjaciół, traci w końcu pracę, ale zyskuje recepturę na korniszony. Niby bez sensu, ale w przeciwieństwie do większości widzów oglądających ten film, główny bohater nie komplikuje sobie życia i przyjmuje go prosto, niemalże dosłownie. W momencie, kiedy zaczyna je interpretować – sceny z jego „prawie” narzeczoną – wszystko zaczyna się walić. Podchodząc do życia w stylu „jest jak jest” – wszystko sobie płynie. I dobrze.
Nie trzeba przecież być od razu miliarderem. Czasem po prostu wystarczy żyć i czerpać z życia radość. Stąd moje porównanie do „Patersona”.
Jest jak jest. I dobrze.
Jakby nie było, gdzieś na końcu życia i tak wszyscy kończymy w jednym miejscu. I dobrze.
Napisz komentarz
Komentarze