Zjawiając się na konsultacji u „general practitioner” z niemal dowolnym problemem zdrowotnym, niewymagającym interwencji ratunkowej, możemy zwykle spodziewać się jednego i tego samego zalecenia: paracetamol, 1–2 tabletki, 2–4 razy na dobę. Problem w tym, że paracetamol nie tylko nie leczy schorzeń, a jedynie pomaga chwilowo zwalczyć ich objawy, ale również może zaszkodzić. Przede wszystkim bezpośrednio: przez negatywny wpływ na nasz organizm. Często jednak również pośrednio: przez to, że stanowi pozorne rozwiązanie, które odwraca uwagę od źródła problemu
Tak było w przypadku Luisy Guerro, 35-latki, która w 2014 r. zmarła na raka po tym, jak przez kilka lat jej wizyty u lekarza kończyły się zaleceniem przyjmowania paracetamolu. Konował – bo trudno w tym przypadku o inne słowo – za każdym razem stwierdzał, że źródłem bólu, na jaki uskarżała się kobieta, jest stres i nie dostrzegał podstaw do bardziej szczegółowych badań. Takie rozpoznanie Guerro usłyszała około pięćdziesięciu razy. Aż w końcu „szarpnęła się” na wizytę prywatną – i usłyszała prawdziwą diagnozę. Niestety, było już za późno.
Skąd bierze się popularność paracetamolu?
Brytyjska paracetamolomania to najprawdopodobniej wypadkowa trzech czynników: wygodnictwa lekarzy, ich słabej troski o pacjenta, marnej wiedzy medycznej „GPs”. Sensowna diagnoza stanu zdrowia wymaga nie tylko znajomości tajników ludzkiego organizmu, ale również szczegółowego wywiadu z pacjentem. Lekarzom publicznej służby zdrowia zazwyczaj nie chce się podejmować takiego wysiłku. Traktują oni pacjentów raczej jak przedmioty niewygodnego obowiązku zawodowego, niż osoby, którym – zgodnie z przysięgą Hipokratesa – należy nieść pomoc. Jak zaświadcza przypadek Guerro, skutki takiego podejścia bywają opłakane.
Paracetamol w wielu – jeśli nie większości – przypadkach przepisywany jest jako placebo. Czyli środek, który de facto nie ma działania leczniczego, choć jest przedstawiany pacjentowi jako medykament. Fakt, że lekarze chętnie stosują tego typu metody, potwierdzają liczne badania ankietowe. Do takich działań przyznało się aż 97 proc. medyków sondowanych w UK!
Placebo występuje jednak w dwóch odmianach: czystej, zawierającej związek farmakologicznie nieaktywny, oraz „nieczystej”, która zawiera związek farmakologicznie aktywny o skuteczności niedowiedzionej w przypadku danego schorzenia. Paracetamol należy oczywiście do tej drugiej kategorii. Oznacza to, że oddziałuje na nasz organizm, choć niekoniecznie w sposób, który umożliwi zwalczenie choroby.
Jak działa paracetamol?
W sposób bardzo ograniczony – w stosunku do liczby schorzeń, przeciwko którym się go przepisuje. Paracetamol jest specyfikiem o działaniu przeciwgorączkowym i przeciwbólowym. Na tym właściwie jego możliwości się kończą. Lek ten praktycznie nie wykazuje działania przeciwzapalnego, tak istotnego w zwalczaniu wielu dolegliwości.
Paracetamol ma dosyć długą historię. Po raz pierwszy został zsyntetyzowany w 1878 r. w Stanach Zjednoczonych. W dystrybucji pojawił się jednak dopiero w roku 1955. Od tej pory jego popularność właściwie tylko rosła. W latach 90. „zaistniał” w Polsce, wypierając z rynku popularny wówczas piramidon.
Paracetamol niewątpliwie posiada istotne zalety. Jest skutecznym środkiem przeciw mniej poważnym dolegliwościom bólowym. Działa szybko. Łatwo wchłania się z przewodu pokarmowego i już po pół godziny osiąga maksymalne stężenie w krwiobiegu. Efekt przeciwbólowy trwa nawet przez sześć godzin. W przypadku gorączki – jego działanie „schładzające” trwa od sześciu do ośmiu godzin.
Paracetamol: cichy zabójca
Paracelsus, zwany ojcem medycyny nowożytnej, miał powiedzieć: „wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną, bo tylko dawka czyni truciznę”. Ta zasada sprawdza się również w przypadku paracetamolu. Problem w tym, że z tego specyfiku truciznę uczynić jest niezwykle łatwo.
W styczniu br. brytyjskie media doniosły o śmierci 52-letniej Michelle Walker, matki trojga dzieci. Kobieta zmarła z powodu niewydolności wielonarządowej. Bezpośredni wpływ na jej zgon miał… Tak, tak – paracetamol. Walker, która zażywała leki przeciwbólowe, wypiła preparat przeciwko przeziębieniu o nazwie Lemsip. Nie była świadoma, że główną substancją aktywną tego środka jest paracetamol. Ten sam związek chemiczny, który znajdował się w spożywanych przez nią lekach przeciwbólowych.
Kilka miesięcy wcześniej ziemski padół opuściła siedemnastoletnia Georgia Littlewood, która przedawkowała paracetamol, próbując uporać się z bólem brzucha. Podobne przypadki można mnożyć w nieskończoność. W internecie roi się od krzykliwych nagłówków, przekonujących, że paracetamol zabija częściej niż twarde narkotyki. Nie jest to wykluczone, zważywszy na fakt, że środek ten występuje w całej gamie leków i preparatów pod rozmaitymi nazwami handlowymi. Często również sięgają po niego samobójcy – ufni w jego skuteczność.
Według danych amerykańskiej służby zdrowia, w zeszłym roku na pogotowie w USA trafiło aż 78 tys. osób, które nadużyły paracetamolu, z czego 33 tys. poddanych zostało hospitalizacji. Głównym zagrożeniem związanym z nadużyciem paracetamolu jest niewydolność wątroby. Ostatnio jednak pojawiły się doniesienia o korelacji jego stosowania ze zwiększonym ryzykiem zapadalności na choroby serca i zawały, a także choroby dermatologiczne o egzotycznie brzmiących nazwach i śmiertelnych skutkach (zespół Stevensa-Johnsona czy toksyczna nekroliza naskórka). Badacze ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali ustalili również, że paracetamol może zagrażać prawidłowemu rozwojowi mózgu u płodu, co praktycznie dyskwalifikuje go jako środek przeciwbólowy bezpieczny dla kobiet w ciąży.
Opublikowane w zeszłym roku wyniki badania przeprowadzonego przez naukowców z Institute of Rheumatic and Musculoskeletal Medicine w Leeds dowodzą również, że u osób zażywających paracetamol przez dłuższy okres o 63 proc. wzrasta ryzyko… nieoczekiwanego zgonu.
Napisz komentarz
Komentarze